MOJE GRUBE PRZEOCZENIA Dr Ksawery Tartakower

(Kontynuujemy publikację wspomnień arcymistrza Tartakowera, które ukazały się w miesięczniku „Tidskrift főr Schack” nr 2/1948, s. 33-38. Tłumaczenie ze szwedzkiego – Feliks Przysuski).

Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że w walce szachowej, podobnie jak w życiu, ten osiąga sukces, kto nań zasługuje. Właśnie dlatego na ciernistej drodze wiodącej do sukcesu, często w ostatnim momencie, blisko celu – że tak powiem, pomiędzy ustami a brzegiem pucharu - pojawiają się nieprzewidziane przeszkody, o które potykając się – padamy...

Te niezasłużone niepowodzenia przypisujemy nieszczęśliwym przypadkom lub brakowi szczęścia, gdy tymczasem są one zasłużonym rezultatem niedostatecznego moralnego, albo raczej psychicznego przygotowania. O pewnych takich niezręcznych i błędnych posunięciach na szachownicy, które nie tylko spowodowały przegraną, ale dodatkowo doprowadziły do utraty zwycięstwa w turnieju, opowiem poniżej. Zacznę od opisu przeoczeń, które w efekcie przyniosły „poszkodowanym” więcej pożytku niż szkody.

Dr Ossip S. Bernstein opowiadał, jak to na swoim pierwszym mistrzowskim turnieju międzynarodowym w Barmen 1905 w pierwszej rundzie w efektownym stylu wygrał z Janowskim. Gdy później objął prowadzenie w turnieju, zaczęto mówić o nim jako o przyszłym mistrzu świata! Ale wydarzyło się nieszczęście. W pięknie - do pewnego momentu - przeprowadzonej partii ze Schlechterem Bernstein nie zauważył prostego szacha i podstawił wieżę! Spadł z pierwszego miejsca i choć pozostał wśród nagrodzonych (zajął 4-5 miejsce – przypis F. P.), ale zdecydowanie nie jako triumfator.

Później Bernstein oceniał to wydarzenie jako dobroczynny dar bogini losu, ponieważ w przeciwnym wypadku zostałby zawodowym szachistą. Natomiast teraz Bernstein „otrzeźwiał” i zrozumiał, że szachy to nie jedyny i nawet nie najważniejszy cel w życiu. Po tym odkryciu Bernstein pilnie kontynuował swoje studia prawnicze, został wybitnym prawnikiem, a w turniejach grał później od przypadku do przypadku, dla przyjemności.

(Czy to nie literacka przesada? Dr Bernstein skończył studia prawnicze w Heidelbergu w 1906 roku, więc w 1905 roku do zakończenia edukacji brakowało mu już bardzo niewiele - przyp. FP.)

Oczywiście zawsze możemy postawić pytanie: co by się stało, gdyby dr Bernstein wyłącznie poświęcił się szachom? Ze swoim talentem, inteligencją i siłą woli mógłby z pewnością bardzo łatwo zostać mistrzem świata.

*****

Również moja międzynarodowa praktyka szachowa rozpoczęła się na kongresie w Barmen 1905, gdzie ja, osiemnastoletni wówczas student, jeszcze rok wcześniej nie znający zasady „bicia w przelocie”, uczestniczyłem w „Hauptturnier C”.

Z powodzeniem i pełen pewności siebie przeprowadzałem kombinacje prawidłowe oraz fałszywe i wygrywając prawie wszystkie partie znalazłem się w grupie finałowej. Również tam, gdy zakończyłem wszystkie swoje partie, zapowiadało się, że zostanę zdecydowanym zwycięzcą. Lecz przeznaczenie chciało mi pokazać, że nie jestem godzien tak lekko i bez wysiłku zdobyć tytuł mistrzowski. Narzędziem losu okazał się niemiecko-angielski mistrz (szachowy i krawiecki) Shories, który wprawdzie przegrał partię ze mną, ale miał sporo odłożonych partii w niejasnych pozycjach.

„Jak długo ma się odłożoną partię, tak długo nie jest się przegranym” – mówi turniejowe przysłowie. Wówczas byłem jeszcze bardzo naiwny i nie znałem tej zasady. Przysłowie okazało się prawdziwe w odniesieniu do Shoriesa. Dzięki swej pomysłowości i wytrzymałości wygrał on dwie remisowe pozycje, a jedną przegraną – z B. A. Jankowiczem – zremisował! W ten sposób Shories zdobył tyle samo punktów co ja i o zwycięstwie miał zadecydować baraż.

Gdy udało mi się wygrać pierwszą partię czarnymi, uznałem, że jest już rozstrzygnięte, kto zostanie zwycięzcą. Nagle zauważyłem, że podchodzi do mnie zmieszany Shories i powiadamia mnie, że z uwagi na koszty nie chce przedłużać swojego pobytu w Barmen o kilka dni, a ponieważ sprawa, kto wygra baraż, jest już praktycznie rozstrzygnięta, więc on mnie pyta, czy gdyby poddał mecz bez dalszej walki, byłbym skłonny udzielić mu pewnej rekompensaty materialnej. Z młodzieńczym zdziwieniem odrzuciłem podobną propozycję; ja nie chciałem kupować tytułu mistrzowskiego, ja chciałem go zdobyć w walce! Trudno powiedzieć, czy wydarzenia te wpłynęły na moją psychikę, czy coś innego, jest jednak faktem, że rozpaczliwie walczący Shories wygrał drugą partię i wyrównał stan meczu.

(Tartakower dał tu przypis: by móc obiektywnie myśleć i walczyć, trzeba odpędzać od siebie wszelkie uczucia czy to współczucia, czy niezadowolenia, które tkwią w podświadomości - przyp. F. P.)

W trzeciej partii, w której znów grałem czarnymi, uzyskałem decydującą przewagę materialną w końcówce hetmańskiej. Droga do zwycięstwa prowadziła poprzez uniknięcie wiecznego szacha i dojście królem do daleko zaawansowanego wolnego piona. Taki prowadzący do wygranej plan gry miałem w momencie odkładania partii późnym wieczorem. Niestety resztę nocy spędziłem na zabawie i rano przyszedłem na kontynuację partii w bardzo marnej kondycji. Siadając do gry zupełnie wybiłem sobie z głowy marsz króla i szybko zgodziłem się na remis przez powtórzenie posunięć. Wspomniany marsz króla bez ryzyka prowadził do zwycięstwa, a teraz jedynie co mogłem, to spróbować zafundować sobie kilkugodzinny sen.

Wtedy nagle, poproszony przez Shoriesa, podszedł do mnie przewodniczący klubu szachowego w Barmen Fr. Malthan i poinformował mnie, że przeciągający się mecz dla mojego przeciwnika, nie posiadającego dostatecznych środków materialnych, oznacza jeszcze jeden dzień pobytu, podczas gdy dla mnie nie ma to znaczenia.

W rezultacie natychmiast po zakończeniu trzeciej partii zasiedliśmy do czwartej, którą mogę zaliczyć do najsłabszych w całej mojej karierze szachowej. Wyglądało tak, jakbym nic nie słyszał, nic nie widział i niczego nie czuł. Nic dziwnego, że chociaż grałem białymi, szybko przegrałem i obserwowałem, jak tytuł mistrzowski odlatuje w siną dal.

Wprawdzie później pan Malthan tłumaczył się, że przesuwając termin 4. partii był przekonany o moim zwycięstwie, a także pisał peany na moją cześć w trzytomowej księdze turniejowej, jednak nie zmieniło to wyniku meczu. Na zakończenie chciałbym jednak dodać, że Shories później zaprezentował się jako oryginalny gracz klasy mistrzowskiej i bezwzględnie zasłużył na swój sukces w meczu ze mną. Jeśli chodzi o mnie, to podobnie jak dr Bernstein chciałem rzucić szachy, ale przez przypadek i inne współdziałające ze sobą okoliczności w następnym roku wziąłem udział w kongresie w Norymberdze. W ostatniej chwili zostałem włączony do „Hauptturnier” i zdobyłem niespodziewanie pierwsze miejsce oraz związany z tym tytuł mistrzowski.

Ten „Hauptturnier” był w owym roku jedynym (rok wcześniej było ich trzy) i zgromadził 50 uczestników, podzielonych na pięć grup po dziesięciu, młodych i starych matadorów z różnych krajów. Faworytem był Amerykanin rodem ze Szwajcarii (albo Szwajcar z Ameryki?), muzyk Paul Johner, który krótko przed tym uzyskał bardzo dobry wynik na turnieju w Ostendzie 1906. W zasadzie był uprawniony do gry w Norymberdze w grupie mistrzowskiej, ale zgodził się grać w „Hauptturnier”, gdzie czekało na niego łatwe zwycięstwo.

Oczywiście znalazł się on w grupie finałowej, wygrywając w eliminacjach z dużą przewagą (tak jak ja w Barmen). Ja natomiast po dużych perypetiach zająłem w mojej grupie 2. miejsce za genialnym dr Karlem Treybalem (rozstrzelanym przez Niemców w czasie II wojny światowej). Jednak w finale role zostały zamienione; przesadna wiara w swoje siły Johnera przeszkodziła mu zwyciężyć moje skromniejsze pojęcie walki. W partii z Johnerem uzyskałem szczęśliwy remis, nie przegrałem żadnej partii i w ostatniej rundzie udało mi się wyprzedzić konkurentów o pół punktu.

Dziwnym może się to wydać, ale Johner w późniejszych turniejach nigdy ze mną nie wygrał i nawet posiadając przewagę padał ofiarą przeoczeń. Przyczyną jego porażek było przekonanie, że moja taktyka szachowa oparta jest na oszukaństwie. Uważał on ponadto, że moje książki są pozbawione wszelkiej wartości. To jego jednostronne podejście do problemu wpływało zapewne na jego plany w czasie partii i odbierało mu zdolność obiektywnej oceny pozycji.

Przykładem tego może być nasza partia z Berlina 1928, gdzie zniszczył on swoje szanse w następujący sposób:

Johner - Tartakower
Berlin 1928
1. e4 c5 2. Sf3 Sf6 3. Sc3 d5 4. exd5 Sxd5 5. Se4 [Najlepsze jest 5.Se5.
5...e6 6. d4 cxd4 7. Sxd4 Ge7 8. Gb5+ Gd7 9. c4 Sf6 10. Sc3 Typowy dla Johnera ruch, by nie osłabiać napięcia w grze.
10...O-O 11.O-O Hc7 12. He2 Sc6 13. Sf3 Znów typowe dla Johnera posunięcie.
13...Wfe8 14. Gg5 Sg4

15. Gxe7?? Konieczne było 15.g3. Można tu zagrać 15.Hd2 z wyrównanymu szansami – przyp. F. P.
15...Sd4 i białe poddały się (0:1) .

Jest to znana kombinacja, ale ciągle jeszcze łapią się na nią nowe ofiary; ostatnio w Groningen 1946 partia Szabo - Bolesławski.

Wracając do turnieju w Norymberdze; Johner mógł mnie dogonić w ostatniej rundzie, gdyby wygrał z S. Baraschem (z Budapesztu; nie mylić z paryskim mistrzem A. Baratzem). Ich partia była dwukrotnie odkładana i miała charakter remisowy. W czasie gdy ta partia była jeszcze rozgrywana, podszedł do mnie uczestnik turnieju mistrzowskiego Forgacs, kolega klubowy S. Barascha z Budapesztu i spytał mnie pół żartem - pół serio, jak zamierzam odwdzięczyć się jego przyjacielowi Baraschowi, jeśli ów nie przegra partii z Johnerem.

- Niech Pan pomyśli, że w przeciwnym przypadku będzie Pan musiał grać mecz barażowy z Johnerem i może Pan przegrać tak jak w ubiegłym roku - dodał Forgacs ze swoistym smutnym uśmiechem.

Odpowiedziałem mu, że podobnie jak i przedtem chcę walczyć o tytuł mistrzowski, a nie kupić go. Ponadto nie może być mowy o dziękczynieniu ani rekompensacie finansowej, a jedynie o pochwale za spełnienie swego obowiązku.

(Długi przypis Tartakowera:

W tym kontekście należy wymienić epizod związany z międzynarodowym turniejem St, Petersburg 1909, gdzie jak wiadomo Rubinstein podzielił 1-2 miejsce z ówczesnym mistrzem świata Laskerem.

Właściwie Rubinstein był moralnym zwycięzcą; prowadził przez cały czas i dopiero w ostatniej rundzie dogonił go Lasker, kiedy to ja, ku ogólnemu zdumieniu oraz zdenerwowaniu organizatorów (Saburowa, płk Manakina i wielu innych), „ukradłem” Wielkiemu Akibie pół punktu. Kilka miesięcy później otrzymałem od dra Laskera egzemplarz napisanej przez niego Księgi Turniejowej w pięknej okładce, a ponadto list, w którym on chwalił „idealistyczne spełnianie obowiązków turniejowych” przeze mnie.

Natura ludzka, czy to w życiu, czy w walce szachowej, uzewnętrznia się tak samo. Uważa się, że gdy ktoś sumiennie wykonuje swoje obowiązki, to już należy go obsypywać pochwałami lub nagradzać finansowo.

Koniec przypisu - F.P.)

Wzmiankowana partia Johner - Barasch zakończyła się ostatecznie remisem i przez to Barasch nie tylko przysłużył się mnie, ale i sobie, bo podzielił miejsca 2-4 z Johnerem i Löwy. Na zakończenia chciałbym dodać, że widocznie los chciał wówczas zmniejszyć Johnerowi wiarę w siebie, a mnie obdarzył sukcesem za bardziej obiektywną ocenę rzeczywistości.

Vistula Chess Monthly

Logo Vistula