ID #2472

MARIAN ZIEMBIŃSKI † (1928 – 2017) (2)

CZĘŚĆ 2

Występ Ziembińskiego w charakterze reprezentanta kraju podczas trójmeczu Węgry – Czechosłowacja – Polska (styczeń 1954) na wysokiej (zbyt wysokiej !) czwartej szachownicy był nieudany – wynik pół punktu z trzech partii.

M. Ziembiński – J. Sajtar [D01]
Budapeszt 1954

1.d4 Sf6 2.Sc3 d5 3.Gg5 Gf5 4.f3 c6 5.Hd2 Sbd7 6.e4 dxe4 7.Gc4 h6 8.Gh4 Sb6 9.Gb3 Sbd5 10.0–0–0 Hd7 11.He1 e3 12.Sge2 0–0–0 13.Sxd5 Sxd5 14.Sc3 g5 15.Gg3 e6 16.Sxd5 exd5 17.Hxe3 We8 18.Hd2 Gd6 19.Whe1 Hc7 20.Gxd6 Hxd6 21.g3 Gg6 22.c3 Hf6 23.Hf2 Gh5 24.Wxe8+ Wxe8 25.Wd3 We6 26.Kd2 Gg6 27.We3 Hf5 28.He1 Kd7 29.Hd1 Hh3 30.He2 Wxe3 31.Kxe3 h5 32.a3 Hf5 33.Kf2 h4 34.Kg2 Hb1 35.Gd1 Hc1 36.Kf2 hxg3+ 37.hxg3 Hb1 38.Hd2 Hf5 39.Kg2 f6 40.Ge2 He6 41.Kh2 1/2.

J. Pogats – M. Ziembiński [C90]
Budapeszt 1954

1.e4 e5 2.Sf3 Sc6 3.Gb5 a6 4.Ga4 Sf6 5.0–0 Ge7 6.We1 b5 7.Gb3 0–0 8.d3 d6 9.c3 Sa5 10.Gc2 c5 11.Sbd2 Se8 12.d4 Hc7 13.Sf1 cxd4 14.cxd4 Sc6 15.Se3 Sf6 16.a3 g6 17.b3 Gd7 18.Gb2 Wac8 19.Wc1 Hb8 20.h3 Wfe8 21.Sd5 Wcd8 22.Hd2 Sh5 23.g4 Sg7 24.Kg2 f6 25.b4 Se6 26.Gb3 Kg7 27.Kg3 g5 28.Wxc6 Gxc6 29.Sxe7 Wxe7 30.Gxe6 Wxe6 31.d5 We7 32.dxc6 d5 33.Sxg5 dxe4 34.Hc1 fxg5 35.Hxg5+ Kf8 36.Wxe4 Wde8 37.f4 Hd6 38.Wxe5 Hg6 39.Wxe7 Wxe7 40.Hxg6 hxg6 41.Ge5 1–0.

P. Benko – M. Ziembiński [E04]
Budapeszt 1954

1.d4 Sf6 2.c4 e6 3.g3 d5 4.Gg2 dxc4 5.Sf3 c5 6.0–0 cxd4 7.Sxd4 Ge7 8.Ha4+ Sbd7 9.Hxc4 0–0 10.Wd1 a6 11.Sc3 Sb6 12.Hb3 Hc7 13.Ge3 Sc4 14.Gg5 Sa5 15.Hc2 h6 16.Gxf6 Gxf6 17.Sd5! Hxc2?! 18.Sxf6+ gxf6 19.Sxc2 e5 20.Se3 Ge6 21.Wac1 Wac8 22.b3 Sc6 23.Gxc6 Wxc6 24.Wxc6 bxc6 25.f4 exf4 26.gxf4 f5 27.Wc1 Gd7 28.Wc5 Wb8 29.Sxf5 Wb5 30.Wxb5 axb5 31.Sd6 Kf8 32.Kf2 Ke7 33.Se4 Gf5 34.Ke3 Ke6 35.Kd4 Gxe4 36.Kxe4 c5 37.Kd3 f5 38.a4 c4+ 39.Kc3 cxb3 40.axb5 1–0.

W sprawozdaniu z imprezy, które opublikował w „Szachach” kierownik ekipy Jerzy Duda, znalazł się taki fragment.

Trzeba wziąć pod uwagę, że szachiści węgierscy reprezentują rzeczywiście bardzo wysoką klasę. Ta wysoka klasa nie jest wynikiem przypadku. Jak zorientowaliśmy się z rozmów z naszymi przyjaciółmi węgierskimi, na Węgrzech prowadzi się systematyczne szkolenie szachowe pod kierunkiem stałych trenerów, podzielonych na klasy. Istnieje specjalna szkoła szachowa, międzyzwiązkowy klub szachowy, grupujący najlepszych zawodników wszystkich zrzeszeń, w szkołach podstawowych są programowe kółka szachowe pod opieką instruktorów.

Jeszcze przez wiele następnych lat Węgrzy bili w szachach Polaków na głowę, gdyż znakomicie potrafili wykorzystać pomoc socjalistycznego państwa dla rozwoju swej dyscypliny, gdy tymczasem w Polsce jakoś się to nie udawało. Po imprezie w Budapeszcie Ziembiński powrócił do swojego Sopotu, gdzie nie miał dostatecznie silnych partnerów do gry i analizy, nie miał dostępu do fachowej literatury, gdzie nikt się nie przejmował jego sytuacją finansową – macierzysty klub mógł mu pokryć koszty związane z dwoma lub trzema turniejami wyjazdowymi w ciągu roku i to wszystko. Nie był on wyjątkiem; mizeria finansowa długo jeszcze dotyczyła wszystkich innych polskich mistrzów, którzy postanowili poświęcić się szachom.

W październiku 1954 roku finał Mistrzostw Polski odbył się w przyjaznej dla szachów Łodzi. W jednej z początkowych rund Ziembiński miał biały kolor w partii z ogólnym faworytem Śliwą i do pewnego momentu jego „akcje” stały bardzo wysoko.

M. Ziembiński – B. Śliwa [D22]
Łódź 1954 XII Mistrzostwa Polski

1.d4 d5 2.c4 dxc4 3.Sf3 a6 4.e3 Gg4 5.Gxc4 e6 6.Sc3 Sc6 7.0–0 Sf6 8.He2 Gd6 9.Wd1 0–0 10.h3 Gh5 11.g4 Sxg4?! Ofiara figury wygląda na niepoprawną.
12.hxg4 Gxg4 13.Kg2 b5 14.Gb3 Hf6 15.Se4 Hg6 16.Sg3 h5 17.Hc2 Gxf3+ 18.Kxf3 f5 19.Hxc6 h4 20.Wh1 hxg3 21.fxg3 Hg4+ 22.Kf2 Hxg3+ 23.Ke2 Wae8

Gdy latem 2012 roku po raz ostatni odwiedziłem pana Mariana w jego mieszkaniu na Sadybie, posadził mnie na krześle i wręczył odbitkę strony z miesięcznika „Szachy”, na której znajdował się wydrukowany tekst partii wraz z jego odręcznymi uwagami. Widać było, że choć od turnieju łódzkiego minęło 58 lat, gospodarz wciąż przeżywa tamto niepowodzenie. Gdyby dało się cofnąć czas, znaleźć właściwe posunięcia, doprowadzić partię z groźnym Bogdanem Śliwą do logicznego końca ... jak wtedy potoczyła się kariera sportowa Mariana Ziembińskiego?

Mistrz narzekał na słaby poziom komentarzy w „Szachach” i wciąż nie mógł przeboleć, że w pozycji pokazanej na diagramie nie wybrał ruchu prowadzącego do prostej oraz szybkiej, jak uważał, wygranej.

24.Hf3?! To nie zmienia jeszcze oceny pozycji, ale elementarnie wygrywało 24.Gd2 i jeśli 24...Hg6, to 25.Wag1 ze następnym zdwojeniem wież albo na linii „g” albo „h” – M. Ziembiński.
24...Hxf3+ 25.Kxf3 g5 26.Gd2 g4+ 27.Ke2 Kg7 28.Wh5 Wh8 29.Wxh8 Kxh8 30.Wg1 Kg7 31.e4 c5 32.dxc5 Lepsze 32.e5 Gb8 33.Gf4 cxd4 34.Wd1 z wygraną białych – T. L.
32...Gxc5 33.Ge3 Gd6 34.Gd4+ Kg6 35.e5 Gf8 36.Ge3 Gh6 37.Gxh6 Kxh6 38.Ke3 Kg5 39.Wd1 f4+ 40.Ke4 g3 41.Wh1 a5

42.a4? Po 42.Gd1 Wd8 43.Gf3 Wd2 44.Wh5+ Kg6 45.Kxf4 Wxb2 46.Wg5+ Kf7 47.a3! i pozycja białych wciąż jest wygrana.
42...bxa4 43.Gxa4?? Należało grać 43.Gd1 z minimum remisem – M. Ziembiński.
43...Wb8 44.b3 „Wyłącza figurę z gry” – zauważa M. Ziembiński. Niestety po 44.Gd1 Wb4+ 45.Kf3 Wxb2 czarne też wygrywają.
44...Kg4 45.Wh6 Wb4+ 46.Kd3 f3 47.Ke3 f2 48.Wf6 Wb7 49.Wf8 Wc7 50.Gb5 Wc3+ 51.Kd2 Wxb3 52.Gf1 Wb1 53.Ge2+ Kh3 54.Wh8+ Kg2 55.Wf8 Kg1 56.Ke3 g2 0–1 („Szachy” 1954, s. 208-209, komentarz A. Szymański).

„Po tej partii” – mówił mi Ziembiński – „grałem każdą pozycję na wygraną, co oczywiście nie mogło skończyć się dobrze”.

Ale jedno zdanie ze sprawozdania w „Szachach” (autor: Ignacy Branicki) świadczy, że sportowe niepowodzenia Ziembińskiego w Łodzi mogło mieć drugie dno. Zobaczmy:

Mistrz krajowy Marian Ziembiński – 6 wygranych i 11 przegranych, 6 punktów, XVII miejsce. Wynik Ziembińskiego jest przykrą niespodzianką, ponieważ cenimy wielki jego talent szachowy.
Działacze Wybrzeża! Czy wiecie, w jakich warunkach Ziembiński grał w Łodzi? Warto się tym zainteresować.

Widzimy tu czytelną aluzję do słabej kondycji finansowej części ówczesnej polskiej czołówki. Nie dotyczyło to np. Bogdana Śliwy, bo jako inżynier w biurze projektowym, które pracowało na potrzeby kolei, zarabiał przyzwoitą pensję. Była też druga strona medalu – Śliwa miał świadomość, że poświęca zbyt mało czasu na trening i nigdy nie zrealizuje swego talentu w pełni. Zawodnicy tacy jak Tarnowski, Grąbczewski i Gromek starali się utrzymać z gry w szachy, ale okresami cierpieli na dotkliwe pustki w kieszeni.

Mimo tych przeszkód i perturbacji mistrz Ziembiński rozegrał w Łodzi szereg interesujących, bojowych partii.

M. Ziembiński – S. Gawlikowski [B21]
Łódź 1954 XII Mistrzostwa Polski

1.e4 c5 2.d4 cxd4 3.c3 dxc3 4.Sxc3 Przyjęty gambit Mora.
4...Sc6 5.Sf3 d6 6.Gc4 Sf6? Znany błąd teoretyczny, należało grać 6...e6. Staś Gawlikowski miał opinię osoby wiedzącej „wszystko o wszystkich aspektach szachów”, ale tutaj został przyłapany na niewiedzy.
7.e5! dxe5 8.Hxd8+ Sxd8 Nie lepsze 8...Kxd8 9.Sg5 Ke8 10.Sb5 itd.
9.Sb5 e6 10.Sc7+ Kd7 11.Sxa8 Gd6 12.Ge3 Sc6 13.Gb5 b6 14.0–0–0 Sd5 15.Sxb6+ axb6 16.Gxb6! Gb7 16...Sxb6? 17.Sxe5+.
17.Ge3 Ke7 18.Whe1 Scb4 19.Kb1 Sxe3 20.Wxe3 f5 21.Sxe5 Gxg2 22.Wxd6 Kxd6 23.Sf7+ Kc5 24.Sxh8 Kxb5 25.a3 Sd5 26.Wxe6 1–0.

M. Ziembiński – A. Tarnowski [A83]
Łódź 1954 XII Mistrzostwa Polski

1.d4 f5 2.e4 fxe4 3.Sc3 Sf6 4.Gg5 c6 5.f3 Ha5 6.Hd2 exf3 7.Sxf3 d6 8.Gc4 Gg4 9.0–0 Sbd7 10.h3 Gxf3 11.Wxf3 e5 12.Gxf6 gxf6 13.Ge6 0–0–0 14.d5 Kb8 15.dxc6 bxc6 16.b4 Hb6+ 17.Kh1 Ge7 18.b5 cxb5 19.Sd5 Hb7 20.Sxe7 Sc5 21.Gd5 Hxe7 22.Ha5 a6 23.Wb1 Hc7 24.Wxb5+ Kc8 24...axb5?? 25.Ha8#
25.Wb6?!

Andrzej Kwilecki w artykule z cyklu „Kombinacje, których nie było na szachownicy” („Szachy” 1958, nr 1, s. 24) pisał:

Należało grać efektowniej i skuteczniej - wykorzystując nieszczęśliwe położenie czarnego króla: 25.Wxc5! Hxc5 (25...dxc5 26.Hxa6+ Kd7 27.He6 mat) 26.Wc3 Hxc3 27.Hxc3+ z wygraną.

To prawda, ale zamiast grać na zdobycie hetmana (26.Wc3) jeszcze silniejsze było 26.Hxa6+ Kd7 27.Hb7+ Hc7 (27...Ke8 28.Hf7#) 28.Gc6+ i hetman ginie za darmo.
25...Kd7 26.Wxf6 Ke8 27.Wf7 Wd7 28.Wf3 Wg7 29.Gc6+ Sd7 30.Hb4 Whg8 31.Wb8+ Ke7 32.Wxg8 Wxg8 33.Hh4+ Ke8 34.Hxh7 Hxc6 35.Hxg8+ Ke7 36.Wf7+ Ke6 37.Wf8+ 1–0 .

(„Szachy” 1955, nr 1, s. 6)

W następnych latach był jeszcze nie najgorszy występ w Mistrzostwach Polski w Częstochowie (październik 1956, 10p. z 19 partii, dzielone 9-11 miejsce z Branickim i Gromkiem), po czym mistrz Ziembiński przez wiele sezonów przestał kandydować do wysokich miejsc w krajowych turniejach. Ale ani on nie zapomniał o kolegach, ani koledzy nie zapomnieli o mistrzu Marianie, a symbioza kwitła szczególnie mocno w miesiącach letnich. Mówi o tym nowela Rafała Marszałka „Olimpiada w Tokio”; jej autor w 1960 roku wkraczał w szachy seniorskie i po upływie półwiecza spisał wywołane z pamięci obrazy. Po nieudanej próbie zagrania w Mistrzostwach Polski juniorów w Piotrkowie Trybunalskim Rafał nie wraca do domu, lecz postanawia spędzić „lato z szachami” i kieruje się na północ.

Wróciłem na dworzec, żeby zrealizować rezerwowy plan podróży. Kupiłem bilet na Wybrzeże licząc na gościnność mistrza Mariana, posiadacza domku między Sopotem a Jelitkowem, który w lecie stawał się izbą noclegową dla szachistów. Podróż czekała mnie długa i pokrętna, bo przez Poznań. Najlepiej oczywiście byłoby przez Warszawę, ale to by oznaczało, że się cofam, a przecież chciałem iść do przodu.

(...) Wysiadłem w Sopocie, znajomymi, bocznymi uliczkami dotarłem do morza. Wczesnym rankiem plaża była zupełnie pusta. Maszerowałem brzegiem, bez trudu umykając leniwym falom.

(...) Dom stał w szczupłym zagajniku, kilkaset metrów od plaży. Choć miał swoje lata, nie był jeszcze całkiem otynkowany. Na piętro wiodła drabina zamiast schodów. Ta drabina, widoczna z daleka, była firmowym znakiem przytułku dla szachistów. Zniknąć mogłaby tylko wtedy, gdyby gospodarz zbudował i wynajmował pokoje. Mistrz Marian uważał jednak, że zakładając pensjonat stałby się jakimś innym, obcym człowiekiem. W każdym razie nie zasługiwałby na miano gospodarza. Po staropolsku otwierał więc na oścież drzwi strychu; współbracia walili doń nie tylko drzwiami, ale i oknami. Mało kto z nich dziękował Marianowi za gościnę. Jak taki z natury dobry, to mu się nie należy.

(...) Z różnych kątów strychu na powierzchnię wydobywali się bracia szachiści. Było ich przynajmniej z pół tuzina. Kombatanci długiego, nocnego grania, orędownicy zdrowego snu do południa. Tym razem dźwignęli się wcześniej, zbudzeni hałasem. Rzecz niepojęta; mimo że wpółprzytomni, rozmamłani, chwiejący się na nogach, prawie wszyscy oni dzierżyli w rękach jakieś odważniki; jeden pochylił się nawet przez chwilę nad opuszczoną przez Mariana sztangą. Gdyby nie znajome twarze: znakomitego mistrza S. konkurującego o prymat krajowy z samym, wielkim inżynierem Śliwą, pana Ludwika, oryginała słynnego w Krakowie i okolicach, wielokrotnego wicemistrza Lublina, tudzież pana Jutka, prywatnego przedsiębiorcy, wiernego kibica pałającego nieodwzajemnioną namiętnością do szachów.

(...) Jako zawodowi szachiści z dawien dawna zakotwiczyli się na etatach. Piękny Es, wytrwały skądinąd agnostyk, był ozdobą klubu hojnie finansowanego przez katolickie stowarzyszenie społeczne. Pan Ludwik wiosną i latem trenował głuchoniemych, jesienią pracował jako opiekun kadry niewidomych i co dwa lata wyjeżdżał z nimi na mistrzostwa świata. Wicemistrz Lublina, raz na miesiąc stawiał się w kasie największego miejskiego przedsiębiorstwa, by odebrać pobory starszego specjalisty w dziedzinie bezpieczeństwa i higieny pracy.

(...) Pieniądze od rodziców na pierwszy tydzień i trochę oszczędności z korepetycji, to za mało na długie wakacje. W tajemnicy przed mieszkańcami strychu – gra na pieniądze, podobnie jak u zawodników brydża sportowego, była u nich w złym tonie - podkradłem się pod zadrzewione obrzeża „Grand Hotelu”. Na zakurzonych, ogrodowych stołach miejscowi i przyjezdni fuszerzy grali tu w szachy na małe stawki. Nienajlepsi gracze, ale najwierniejsi z wiernych. Zaczynali wczesnym popołudniem, kończyli głęboką nocą, gdy lampiony w liściach drżą. Gubili miarę czasu, ale półprzytomni ze zmęczenia wojowali aż do końca ze złym losem (prawdziwy szachista bezustannie przygrywa, o wygranych nie pamięta, bo mu się przecież należą).

Ludzie najróżniejsi. Cisi księgowi i niebieskie ptaki. Wieczni studenci i urzędnicy zarażeni sekretną szachową chorobą. Niesłowni taksówkarze i niesolidni krawcy, ci od napisu na drzwiach „zaraz wracam”. Wiarołomni mężowie (e2-e4, e7-e5) i ojcowie marnotrawni, co to wyskoczyli po cukier do sklepu i już za dnia nie powracają (o Jezu, czasem sobie myślę, że już lepiej żeby mi się jakiś zwyczajny pijus trafił niż taki pokręcony idiota). Na widok tego zbiorowiska, ogarniały mnie sprzeczne uczucia. Czułem mocną więź ze swymi braćmi, ale przecież wkradałem się między nich podstępnie, po to by wszystkich wypatroszyć. Sentymentalny kanibalizm.

(...) Cnotą polowania jest cierpliwość i bezszelestność ruchów. W warszawskiej kawiarni na Emdeemie podpatrzyłem, że kto jest głośny, ten niczego nie złowi. Żądny zysku amator rzuca się jak ryczący lew na swoją ofiarę wygrywając w ciągu kwadransa kopę partii. Ale i na tym kończy, natychmiast rozpoznany jako drapieżnik. Niewiele osiąga także ktoś, kto zbyt czytelnie maskuje swą siłę. Przegrać dla niepoznaki pierwszą partię i wygrać następnych dziewięć, oznacza, że jedenastej już z tobą nikt grać nie chce. Żeby zakorzenić się we wspólnocie fuszerów trzeba przejąć ich sposób myślenia, słownictwo, przyzwyczajenia.

Potrzebny jest strój czerwonego kapturka, flegmatyczne ruchy, roztargnione spojrzenie. Trzeba posiedzieć przy grających, pokibicować im, pogadać. Nigdy przy tym nie zdradzać się ze znajomością szachowej notacji i nazw debiutów. Jak się jest młodym, najlepiej seplenić jak dziecię. O tutaj, na tym czarnym polu z brzegu, warto było postawić oficera. Jaka szkoda, że podstawił pan pod bicie królówkę. Oj, teraz to chyba grożą widełki (najmocniej przepraszam, wyrwało mi się tylko, już będę siedział cicho). Wyścig pionków się zaczyna, ciekawe, kto dojdzie pierwszy. A jak tamten pan dał panu szach szecha, to nie można się było zasłonić? Ja bym na pewno tak zrobił na pana miejscu.

Naiwna ta gadanina początkowo nikogo nie ziębi ani nie grzeje – głuptasów u nas dostatek. Zwraca uwagę dopiero wtedy, gdy pojawiają się w niej pierwsze bezczelne tony. Kibic traci miarę, zapomina o swoim miejscu w szyku, zaczyna się mądrzyć. Może warto byłoby go wreszcie spacyfikować? Więc gracz, który stale wygrywa, gotów ci zaproponować partyjkę, oczywiście tylko jedną, bo czasu szkoda. Z drugiej strony głupawe komentarze rozwścieczają tego, co przegrywa.

- Z boku to każdy potrafi. Skoro taki mądry, to niech sam siądzie i pokaże. Tylko zaraz, zaraz, wolnego: czy pieniądze posiada, bo my tutaj gramy nie niżej jak po piątce.

Dostawszy się do kurnika lisek porusza się najciszej jak potrafi. Pierwszą partię wygrywa dopiero po trudnym, dramatycznym boju. W drugiej, najwidoczniej osłabiony ciężkimi przeżyciami, proponuje remis. Następną znowu wygrywa, nie ukrywając radości ze szczęśliwego przypadku. Teraz jednak przegrywa dwie albo trzy po kolei. No, to było do przewidzenia. Wiadomo, jak to młody: zapala się, a potem nagle dętka. Widać, że idzie równa walka. Dopiero potem idzie mu lepiej, w sumie odchodzi od stolika z niewielkim zyskiem. Następnego dnia o nic nie musi się już starać. Już na niego kurki czekają: bojowe, nastroszone jak koguty. Ja trafiłem najlepiej jak mogłem. Dwóch ludzi upatrzyło mnie sobie jako stałego partnera: tubylec, mistrz fryzjerskiego fachu i pewien przyjezdny, niezawodnie gwiazdor swojego powiatu. Dobrze nam było ze sobą. Oni, zwłaszcza w pierwszym tygodniu, dybali na mnie z ambicją poskromienia. Ja, zamiast na szachownicę, z upodobaniem spoglądałem na ich imponujące poroża. To już nie domowe kurki były, lecz wspaniałe, najprawdziwsze jelenie.

(...) Z mieszkańców strychu bodaj tylko pan Ludwik potrafił wznieść się ponad pospolitość życia. Szpakowaty pan o intensywnym, ale jakby nieobecnym spojrzeniu; trzymający się jak żołnierz prosto; schludny i zadbany, prawie zawsze w eleganckim garniturze w prążki (podejrzewano, że prasował go nocą). Rzadko uczestnicząc w naszych rozmowach, umościł się pan Ludwik na szczycie dachu w bocianim gnieździe. Stamtąd przez długą lunetę lustrował zamglony horyzont. Jako badacz zasłynął daleko poza granicami Małopolski pisząc dzieło o doskonałości w grze szachowej. Praca ta, potocznie zwana Księgą Najlepszych Posunięć, od kilkunastu lat zapisywana drobnym maczkiem w owym legendarnym zeszycie, już prawie była na ukończeniu, gdy okazało się, że trzeba ją jeszcze uzupełnić o nowe elementy. Zupełnie nieoczekiwanie zjawiały się one raz po raz i później. Czasem wspomagały myśl autorską, a czasem ją niweczyły. W kręgach zbliżonych do badacza rozlegały się głosy, że pan Ludwik przy całej swojej inwencji i żelaznej dyscyplinie wziął na siebie zbyt ciężkie zadanie. Od tych ludzi, skądinąd życzliwych, ale małej wiary, pochodził argument, że nie sposób wyznać się w szachowym oceanie określonym liczbą kombinacji 534 686 312 361 225 327 x 10 do potęgi 33. Na panu Ludwiku ta kaskada cyfr nie robiła większego wrażenia. Musiał się jednak liczyć z opinią publiczną. Ze zrozumiałej ostrożności ukrywał kopernikańskie znaczenie swoich przemyśleń: to dopiero szkic, projekt, zapowiedź. Nie trzeba o tym szerzej rozmawiać, a już na pewno nie puszczać w świat, bo ktoś to podchwyci i przejmie, za granicą zdarzają się plagiatorzy, nawet z profesorskim tytułem. Pan Ludwik potrafił jednak dać odpór demagogicznym argumentom. Po pierwsze, ów bezmiar kombinacji odnosił się do początkowej fazy partii, gdy jeszcze wszystkie bierki są na szachownicy; potem jest już znacznie łatwiej. Po drugie, nie o konkretne warianty chodzi, tylko o ontologiczną zasadę. Nad mechaniką wariantów pracuje zresztą teraz nie byle kto, bo sam Botwinnik. Konstruuje on model myślącej maszyny. Ale robi to, w odróżnieniu od pana Ludwika, z niskich pobudek. Z obawy, że ktoś wzorem Tala, mógłby mu na dłużej odebrać tytuł mistrza świata. I z pychy, że mu się uda wykazać nicość człowieka wobec maszyny. Ma być tak: na dole robaczki-szachiści, nad nimi potężna maszyna, nad nią jej stwórca Botwinnik, a na samej górze Pan Bóg o rysach podobnych do Botwinnika. Panu Ludwikowi o coś zupełnie innego chodzi: o filozoficzne podejście do problemu. Niechże ludzie dalej grają w szachy, ale niech dowiedzą, jaki jest sens tej gry.

Skupione wokół pana Ludwika grono pierwszych apostołów nigdy nie było zbyt liczne. Jednak ci, którzy potrafili uważnie wsłuchać się w jego wywody, prawie nigdy go już nie opuszczali. Nauczyciel bezlitośnie obalał stereotypy. Faryzeusze radzili mu, żeby wobec wielkiej liczby kombinacji zaczął Księgę Najlepszych Posunięć od końcówek: tam wszystko da się łatwiej obliczyć i usystematyzować.

- Od końca? – replikował pan Ludwik – Może to właśnie najbardziej mnie gorszy. Czy gdziekolwiek zaczynamy od końca? Toż to sprzeczność sama w sobie. Nie na próżno powiedziane jest, że na początku było Słowo. Na początku, a nie na końcu. Postępując inaczej uchybiliśmy prawom naturalnym. Trzeba od początku rzecz drążyć, zgodnie z planem Bożym.

Są na to dowody związane z debiutową fazą. Weźmy mechaniczną odpowiedź d7-d5 na pierwszy ruch białych d2-d4. Po pierwsze, musimy ustalić czy symetria jest racjonalna. Tak, jeżeli szachy są grą otwartą. Jeśli jednak zaczynający wygrywa, to wtedy symetrycznych układów lepiej unikać. Od ruchu pionem – powszechnie i bezmyślnie stosowanego – lepsze będzie wyprowadzenie skoczka na f6.

A jeszcze trzeba ocenić brzemienne konsekwencje takiego przesunięcia piona o dwa pola. Kawiarnianemu grajkowi wydaje się to naturalne. On bowiem nie bierze za nic odpowiedzialności, łapami tylko macha, z podstawek się cieszy. My zaś wiemy, że grając w ten sposób mamy pola e4 i c4 pod obstrzałem, ale tych na szóstej linii już nie kontrolujemy. To na zawsze przepadło! Pion, który raz do przodu pójdzie, już nie ma prawa się cofnąć! Nie ma powrotu! Jak w życiu. Czy to do was dociera, że tym jednym ruchem bierzecie na siebie wielką, niesamowitą po prostu odpowiedzialność? To problem etyczny.

(...) Rozjeżdżaliśmy się kolejno, bez pośpiechu i jakby w roztargnieniu. Wydawało się pewne, że za rok znowu spotkamy się na strychu. A przecież to się już nie zdarzyło. Mistrz Marian ze stratą sprzedał dom i przeniósł się na drugi kraniec Polski. Założył rodzinę, do gry wyczynowej już nie wrócił. Dzieło życia pana Ludwika nie ukazało się, przynajmniej jak dotąd. Piękny Es w październiku pojechał na wielki turniej do jednego z demoludów. Tam czekała go lekcja anatomii, mroczna jak na obrazie Rembrandta. Na początek dwóch radzieckich arcymistrzów rozkroiło mu klatkę piersiową, szybko i wprawnie, według wszystkich reguł chirurgicznej sztuki. Zaraz potem, na krew buchającą z piersi rycerza rzuciło się stado głodnych czeskich i węgierskich wilków; bezlitosne hieny z enerdowa dokonały reszty. Po mężnym, polskim wojowniku zostały tylko kosteczki; dwa punkty z siedemnastu partii to była katastrofa.

---------------------

(Czytelników zachęcam do przeczytania „Olimpiady w Tokio” w całości, tekst łatwo namierzyć z pomocą przeglądarki internetowej, a mistrza Rafała Marszałka przepraszam za barbarzyńskie pocięcie jego utworu.)

Na początku lat sześćdziesiątych Marian Ziembiński przeniósł się na stałe do Warszawy. Przez długi czas żaden z wielkich klubów stołecznych nie stał się „jego” klubem.

20 września 1966 szachiści „Reduty”, klubu zrzeszającego szachistów pracujących w warszawskich instytucjach kolejowych, zasileni kilkoma graczami z innych klubów (M. Ziembiński, L. Rakowski) rozegrali mecz z reprezentacją kolejowego klubu Nougati Vasute S. C. z Budapesztu (Schranz, Kapony, Alfőldy itd.). Goście okazali się lepsi, wygrywając 6,5 do 3,5. Następnego dnia Węgrzy zwiedzali Warszawę, a po południu rozegrano mecz „błyskawiczny”, w którym kolejarze węgierscy znów okazali się mocniejsi od warszawskich (32,5 do 29,5). Klub „Reduta” niebawem doznał istotnego wzmocnienia, bowiem jego członkiem został mistrz Marian Ziembiński, co zostało utrwalone w klubowej „Kronice”:

Zakończenie działalności szachowej w 1966 roku związane było z ważnym wydarzeniem, a mianowicie przyjęciem do sekcji mistrza Mariana Ziembińskiego. Staraniem I. Czajki, K. Mysłowskiego oraz dzięki poparciu M. Waszaka z Federacji „Kolejarz” M. Ziembiński otrzymał pracę na PKP. Z tym poważnym wzmocnieniem drużyny „Reduta” wiąże duże nadzieje.

Te oczekiwania spełniły się nadspodziewanie szybko. Wiosną 1967 roku „Reduta” wygrała Ligę Warszawską, a M. Ziembiński zanotował wynik 8,5 p. z 10 partii (grali ponadto K. Mysłowski, H. Boguradzki, H. Drozd, Z. Uszyński, I. Czajka, B. Józefowicz, R. Orłowski, Michalska i Gańko). Klub po raz pierwszy uzyskał awans do półfinałów Drużynowych Mistrzostw Polski. Niestety „półfinałowe progi” okazały się za wysokie i na turnieju we Wrocławiu (15-21.05.1967) „Reduta” zajęła ostatnie miejsce w gronie siedmiu zespołów.

W czerwcu 1967 r. skromna liczebnie (z powodu kłopotów paszportowych) drużyna „Reduty” złożyła rewizytę w Budapeszcie.

 

We wrześniu z okazji Dnia Kolejarza rozegrany został turniej w dwóch grupach. W grupie „A” (zawodnicy od II kategorii wzwyż) zwyciężył Zbigniew Czajka przed Marianem Ziembińskim, Leszkiem Rakowskim („Znicz” Pruszków), Januszem Całą, Ryszardem Orłowskim i Ireneuszem Czajką. Zwycięzcy otrzymali nagrody w postaci talonów do CDT. 26 września 1967 roku „Reduta”, wzmocniona kilkoma graczami z „Marymontu” i „Drukarza”, rozegrała mecz z jugosłowiańska drużyną S. R. Jesenice. Zespół gości (Kreisnik, Cuderman, Saradien, Grosek, Roblek, Kase, Strumbl i Krajnik oraz panie Lygljak i Pongrac) pokazał się z najlepszej strony, wygrywając 8 : 2. Jedyne zwycięstwo dla warszawiaków zanotował robiący stałe postępy junior Orłowski, a remisy uzyskali tylko Roman Dworzyński (były olimpijczyk) i Andrzej Gorzelewski.

Ze wspomnień Zbigniewa Czajki:

Byłem członkiem sekcji szachowej „Polonii” w latach 1952-53. Później wyjechałem na studia do Poznania, następnie pracowałem w kilku wielkopolskich przedsiębiorstwach, i dopiero w 1962 roku wróciłem do Warszawy. Szachów w „Polonii” wtedy nie było, więc zapisałem się do klubu „Drukarz”, który mieścił się w Domu Słowa Polskiego, wejście od ul. Miedzianej. Sekcją szachową kierował tam (o ile dobrze pamiętam) p. Harmata, a najlepszymi zawodnikami i zawodniczkami byli: Janusz Szpotański, Andrzej Adamski, Jan Eberle, Zbigniew Solecki, Andrzej Szujecki, Kazimierz Marcinkowski, bracia Ziemaccy, Barbara Gos i Wanda Neumann.

Sekcja, w której nie pełniłem żadnych funkcji organizacyjnych, od 1969 roku zaczęła chylić się ku upadkowi, aż w końcu została rozwiązana, a znaczna część jej członków powędrowała do klubu „Hutnik”.

Koledzy (Karol Mysłowski, Ireneusz Czajka) z Ministerstwa Komunikacji, w którym wtedy pracowałem, namówili mnie do wstąpienia do „Reduty”. Siedziba klubu była zlokalizowana przy ul. Oliwskiej w pobliżu stacji kolejowej Warszawa – Praga, w otoczeniu magazynów i budynków stacyjnych; niedaleko był Dom Pracowniczy. W jakimś kantorku pracował tam pan Leon Kuncewicz, członek Zarządu „Reduty”. W klubie była jeszcze sekcja piłkarska i podnoszenia ciężarów. W owym czasie pierwsza drużyna „Reduty” grała w Lidze Warszawskiej, a jej liderem był przybyły z Wybrzeża (choć urodzony na Mazowszu) mistrz Marian Ziembiński, który dzięki przynależności do „Reduty” miał etat na kolei i jednocześnie studiował wieczorowo.

K. Marcinkowski – M. Ziembiński [E69]
Mistrzostwa Warszawy (r. 3), 11.08.1967

1.d4 Sf6 2.c4 d6 3.Sc3 e5 4.Sf3 Sbd7 5.g3 c6 6.Gg2 Hc7 7.0–0 g6 8.e4 Gg7 9.h3 0–0 10.Ge3 a5 11.Wc1 We8 12.Hd2 a4 13.Wfd1 Ha5 14.Hc2 Hb4 15.Gf1 Sb6

16.Gd2 Sxc4! Nie bacząc na niepewną pozycję hetmana. Czyja ocena okaże się bardziej przewidująca?.
17.Sd5 Sxd2 18.Sxb4 Sxf3+ 19.Kg2 Sxd4 20.Hd3 c5 21.Sc2 Ge6

Kombinacja zakończyła się – czarne mają nie najgorszą rekompensatę za hetmana.
22.Sxd4 exd4 23.b4? Lepsze 23.We1. Teraz pozycja białych błyskawicznie się pogarsza.
23...axb3 24.axb3 Sxe4! 25.b4 Gd5 Scentralizowane czarne figury pięknie ze sobą współpracują.
26.Kg1 Wa2 27.Wc2 c4 28.Wxc4 Sxf2! 29.Hb1 Sxh3+ 30.Gxh3 Gxc4 31.Gf1 Gd5 32.We1 Wxe1 33.Hxe1 Gh6 34.He8+ Kg7 35.Gd3 Ge3+ 36.Kf1 Gf3 0–1.

Po niezbyt udanym dla niego występie w finale Mistrzostw Polski w marcu 1971 roku mistrz Ziembiński przeniósł się do „Maratonu”.

W tym samym roku w jego życiu zaszła ważna zmiana – został zawodowym dziennikarzem szachowym, jednym z garstki wybranych w całej Polsce. W czerwcu na emeryturę odszedł Tadeusz Czarnecki (1905-1973), człowiek – instytucja w polskich szachach: założyciel miesięcznika „Szachy” jeszcze w 1939 roku, w latach powojennych stały pracownik redakcji, autor kilku książek zorientowanych na masowego czytelnika, niezły kompozytor zadań szachowych i niezmordowany popularyzator tej dziedziny. Czarnecki jeszcze przez kilka miesięcy figurował w stopce miesięcznika i redagował dział problemistyczny, ale w redakcji zwolnił się jeden etat. Naczelny „Szachów” Władysław Litmanowicz zaproponował miejsce w redakcji właśnie Marianowi Ziembińskiemu, a ten naturalnie propozycję przyjął. W październiku 1971 roku jego nazwisko pojawiło się w składzie kolegium redagującego miesięcznik: A. Adamski, T. Czarnecki, dr G. Grzeban, W. Litmanowicz (redaktor naczelny), A. Pytlakowski i M. Ziembiński (sekretarz redakcji). W redakcji pracował aż do likwidacji miesięcznika, czyli do września 1990 roku. Zabezpieczony materialnie, mógł kontynuować występy w turniejach indywidualnych, ale zwłaszcza drużynowych, będąc pewnym punktem „Maratonu”, który w latach siedemdziesiątych, z „bombowym” składem pierwszych szachownic (Schmidt, Sznapik, Grąbczewski, A. Adamski) miał niemal monopol na złoty medal Drużynowych Mistrzostw Polski. W latach 1972 – 1988 był reprezentantem kraju w szachach korespondencyjnych, zdobywał medale, również złote, w Mistrzostwach Polski Dziennikarzy. W starszym wieku zachował entuzjazm dla gry, uczestnicząc z sukcesami w krajowych i międzynarodowych rozgrywkach seniorów. Właśnie podczas takiego turnieju zdobył cenny arcymistrzowski „skalp”.

M. Ziembiński (2218) – A. Lein (2450) [E38]
Mistrzostwa Świata Seniorów Rowy (r. 7), 18.09.2000

1.d4 Sf6 2.c4 e6 3.Sc3 Gb4 4.Hc2 c5 5.dxc5 Sa6 6.Sf3 Sxc5 7.Gd2 b6 8.g3 Ga6 9.b3 Wc8 10.Hb2 0–0 11.Gg2 d5 12.cxd5 Sxd5 13.Sxd5 Gxd2+ 14.Hxd2 Se4 15.Hb2 Hxd5 16.0–0 Sc3 17.Wfe1 Wc7 18.e3 Wfc8 19.Sd4 Hd6 20.h3 g6 21.Kh2 e5 22.Sf3 Hf6 23.Wac1 Gb7 24.Sg1 Gxg2 25.Kxg2 b5 26.b4 Kg7 27.Sf3 Wc4 28.Sd2

28...Hc6+? Były wielokrotny uczestnik czempionatów ZSRR i silny ongiś arcymistrz na moment utracił koncentrację. Kombinacyjne 28...Sa4 29.Wxc4 Sxb2 30.Wxc8 Hd6 lub spokojne 28...W4c7 pozwalało czarnym zachować wyraźną przewagę.
29.Kh2 Sa4 30.Hxe5+ f6 31.He7+ Kg8 32.Sxc4 bxc4 33.Wed1 We8 34.Wd8 Wxd8 35.Hxd8+ Kf7 36.Wd1 Sb6 37.Hh8 c3 38.Hxh7+ Ke6 39.Hxg6 1–0

Był częstym gościem na turniejach gry przyspieszonej, chętnie wpadał do redakcji miesięcznika „Szachista” na ulicy Grażyny, w epoce maszynopisów przygotowywanych bez asysty komputera pełniąc rolę nieoficjalnego korektora tekstów. Nakładem Wydawnictwa „Penelopa” w 2005 roku ukazała się jego bezpretensjonalna książeczka „W szachowym antykwariacie”, przytaczająca na ponad stu stronach anegdoty, żarty i szachowe dowcipy, ale również ciekawe pozycje, kombinacje i kazusy. W moich zbiorach mam egzemplarz tej książki, z miłą dedykacją autora i autografem, już nieco niewyraźnym – w ostatnich latach Mistrzowi nie dopisywało zdrowie, miał duże problemy ze wzrokiem. Marian Ziembiński zmarł 26 lipca 2017 roku. Jest pochowany na Cmentarzu Parafialnym przy ul. Wałbrzyskiej w warszawskiej dzielnicy Służewiec.

(Koniec części 2, ostatniej) | (Część MARIAN ZIEMBIŃSKI † (1928 – 2017) (1)

Tomasz Lissowski

Tagi: 1928, 2017, Ziembiński

Podobne wpisy:

Nie możesz komentować tego wpisu