Olimpiada w Turynie należy już do historii. Partie zawędrowały do odpowiednich baz, statystycy policzyli straty i zyski rankingowe, przyznane zostały nowe tytuły arcymistrzowskie (innych chyba już nikt nie liczy, poza matkami i ciociami zainteresowanych graczy), działacze dopisali do list swych zasług udział w obradach Kongresu FIDE. Na razie nic nie wskazuje na to, by w najbliższym dziesięcioleciu kolejna olimpiada miała odbyć się w Polsce. Oferta Poznania, być może nie taka zła, została "znokautowana" w głosowaniu. Zadecydowała geopolityka... Krajowi optymiści są zmartwieni, krajowi pesymiści zacierają ręce - a widzicie, mówiliśmy, że się nam nie uda, bo nam nigdy nic się nie udaje, wyszło na nasze.
Wprawdzie "centrala" zapowiada, że wkrótce ogłosi podsumowanie olimpiady, ale coś nam mówi, że będzie to wyjaśnienie w stylu prezesa Listkiewicza, nie za bardzo treściwe, jako fundament na przyszłość raczej nie posłuży.
Pytanie nr 1 brzmi, czy polska drużyna męska wypadła na olimpiadzie zgodnie z oczekiwaniami (a więc przyzwoicie) czy też źle? Jeśli źle, to zasadne jest pytanie nr 2, co na porażkę turyńską się złożyło?
W pierwszej kwestii nasza odpowiedź brzmi: wynik turyński był na pograniczu: przeciętny-słaby, drużyna nie odniosła żadnego zwycięstwa w meczu z drużyną sklasyfikowaną wyżej, i tylko jeden taki mecz (z Hiszpanią) zremisowała. Byłoby wielkim błędem rozpatrywanie, jak MOGŁYBY wyglądać wyniki końcowe, gdyby ta lub inna partia zakończyła się inaczej czyli po myśli polskich kibiców. Takie kalkulacje mogą przedstawić wszyscy uczestnicy olimpiady. Tymczasem zawodnicy musza być rozliczani z tych wyników, które realnie się zdarzyły. Przy obecnym regulaminie każda zdobyta lub stracona połówka oznacza awans lub spadek niekiedy o 10 miejsc. Tak jak w sprincie - decydują już nie dziesiąte, lecz setne części sekundy. Takie sa reguły gry.
Oto partia, która wielu obserwatorom może posłużyć jako argument, że Polacy nie grali na olimpiadzie źle, i tylko wystarczyło, by debiutujący na olimpiadzie Paweł Czarnota znalazł w ostatniej rundzie kilka dobrych posunięć.
Przebieg meczu z Ukrainą nie zapowiadał wysokiej porażki, ale w końcu nasi wschodni sąsiedzi, którzy też walczyli o wysoką stawkę, potwierdzili swoją siłę.
Skoro więc wynik w Turnie należy zakwalifikować do kategorii porażek, to jakie elementy sie na nią złożyły?
Można przypomnieć tu anegdotę o Napoleonie i burmistrzu pewnego miasta, które cesarz Francuzów miał okazję kiedyś odwiedzić. Monarcha był poruszony faktem, że jego wjazd nie został obwieszczony wystrzałem armat. Wezwał urzędnika przed swoje oblicze i zarządał wyjaśnień.
Mój cesarzu, - rzekł burmistrz - złożyło się na to wiele przyczyn.
Jaki to przyczyny? - zapytał Napoleon.
Po pierwsze, nie mamy armat, - odparł burmistrz - po drugie...
To mi wystarczy, dziękuję - przerwał mu cesarz.
Polska drużyna nie posiadała przysłowiowych armat, jej miejsce na liście startowej na to wskazywało, przebieg turnieju to potwierdził. Jednak trudno powiedzieć, by kierownictwo PZSzach zrobiło wszystko, by siłę polskich armat w Turynie wzmocnić do maksimum.
Na tle nierównej albo mało przekonywującej gry pozostałych członków drużyny na zjawisko z innej planety wygląda twórczość Radosława Wojtaszka.
W tej partii nad naszym arcymistrzem czuwala bogini Caissa. Biale mogly tu wygrac na wiele sposobow. Wybraly z pozoru najprostszy - dorobienie nowego hetmana. I wtedy... 40.d8H?? Wh1+!!
W niedoczasie taki ruch mozna przeoczyć. Mat jest nieuchronny, białe poddały się (0-1).
Poniżej arcymistrzowski wykład na temat "gra po polach jednej barwy".
Czy kierownictwo Polskiego Związku Szachowego zrobiło wszystko, by wzmocnić siłę "polskich armat" podczas olimpiady turyńskiej? Z czystym sumieniem można stwierdzić, że niestety nie. Fakt, iż poza składem drużyny narodowej pozostali dwaj najwyżej sklasyfikowani na liście Elo arcymistrzowie Kamil Mitoń i Michał Krasenkow, nie ma precedensu w historii polskich szachów. Wprawdzie niemożliwe do udowodnienia, ale jednak nadzwyczaj prawdopodobne jest przypuszczenie, że obecność choćby jednego z wymienionych graczy musiałaby zaowocować lepszą grą polskiego zespołu.
Wysuwany jest argument, że brak Mitonia i Krasenkowa w drużynie wynikał z dawno temu ogłoszonego regulaminu, który przewidywał, iż nieobecność na mistrzostwach Polski 2006 eliminuje zawodnika z udziału w olimpiadzie.
I znowu, nasuwają się w tym momencie dwa pytania. Czy PZSzach miał formalne prawo do ogłoszenia takiego, a nie innego regulaminu? Oczywiście tak. Niewykluczone, że intencje były szlachetne. A czy było to rozwiązanie dostatecznie elastyczne i - co najważniejsze - skuteczne? Życie dowiodło, że nie. Być może mało elastyczny regulamin powoływania drużyny narodowej jest lepszy od braku wszelkiego regulaminu (choć nie zawsze i nie wszędzie metodę "nos trenera" można odrzucać), ale gdyby jeszcze ten regulamin był konsekwentnie przestrzegany zgodnie z zasadą "słowo się rzekło, kobyłka u płota". Tymczasem podczas formowania polskiej drużyny kobiecej o regulaminie zapomniano, i bardzo dobrze, bo w przeciwnym razie do Turynu musiałaby nie pojechać Iweta Radziewicz, co sprawiłoby, że nasze panie nie miałyby nawet teoretycznych szans na dobry wynik. Jak to się więc dzieje, że ten sam regulamin raz jest rzeczą świętą, a raz jakby nie istniał ? Żadna sofistyka tu nie pomoże, jest to fatalny przypadek braku zasad. Już lepszy jest trener z autorytetem (czy jednak w kraju mamy nadmiar takich?), który jednoosobowo, na własną odpowiedzialność ustala kadrę i wraz ze swoimi wybrańcami odpowiada za wynik, bez zwalania na czynniki obiektywne, słabe wyżywienie albo niewygodny hotel.
Jeszcze za czasów, gdy Mieczysław - Miguel Najdorf mieścił się w reprezentacji Argentyny, któregoś roku kierownictwo tamtejszej federacji szachowej zażyczyło sobie od przyszłych członków drużyny narodowej, by bezwarunkowo uczestniczyli w mistrzostwach Argentyny. Ponieważ tak pechowo się złożyło, że nagrody w tym turnieju były żałośnie niskie, więc cała pierwsza drużyna (chyba w składzie: Panno, Quinteros, Rubinetti itd.) zbojkotowała imprezę. Federacja była konsekwentna i na olimpiadę pojechali dublerzy arcymistrzów, zajmując zamiast miejsca w pierwszej szóstce lokatę koło dwudziestej. Można być konsekwentnym bez względu na konsekwencje, ale czy zawsze warto? Gdzie pryncypialność zamienia się w dziecinny upór, albo w pieniactwo?
Tu dochodzimy do najważniejszego zagadnienia, którego słaby wynik olimpijski jest tylko małym odpryskiem. Prawdziwy problem polskich szachów nie polega na tym, czy arcymistrz Z albo arcymistrzyni Y nie pojechali na olimpiadę. Problem polega na tym, że na swoim szczycie polskie szachy są głęboko podzielone. Mówiąc nieprecyzyjnie, istnieją dwa zwaśnione obozy, jeden skupiony wobec urzędującego zarządu PZszach, drugi mający wiele wspólnego z zarządem poprzedniej kadencji. Porozumienie ("wielka koalicja") wydaje się na dziś, w istniejącej sytuacji personalnej, całkowicie niemożliwe. Trener kadry męskiej mistrz międzynarodowy Jacek Bielczyk jest w stanie konfliktu z poważną częścią ekipy, za której wyniki i formę sportową formalnie powinien być odpowiedzialny. Wie o tym każdy czytelnik forum dyskusyjnego na stronie www.pzszch.pl.
Nie jest naszym zadaniem ustalać, kto w tym zadawnionym sporze ma rację, a kto nie. W Polsce nie ma zresztą zwyczaju, by jakikolwiek działacz polityczny czy społeczny potrafił sam, dobrowolnie, ku cudzej przestrodze, przyznać się do popełnionych błędów czy zaniechań. Polscy działacze dowolnego szczebla są specjalistami od bicia się w piersi, cudze niestety. Stwierdzamy zatem tylko, że jest to stan nienormalny, destrukcyjny, szkodliwy dla polskich szachów. Znając polskie realia obawiamy się, że może on utrzymać się jeszcze przez wiele miesięcy, a nawet lat. Jeśli tak będzie, to już dziś należy się przygotować, że następna olimpiada szachowa przyniesie Polsce kolejne rozczarowania.
http://szachowavistula.pl/vistula/