Felietony

„ABISYŃCZYCY” I OLIMPIADA WARSZAWSKA

     Antoni Słonimski (1895 – 1976), dziś rzadko wspominany, w latach dwudziestolecia międzywojennego należał do najbardziej popularnych postaci warszawskiego środowiska artystycznego. Pochodził z zasymilizowanej rodziny żydowskiej; jego pradziad Abraham Stern był genialnym samoukiem, konstruktorem maszyny liczącej.
     Antoni debiutował jako poeta, był członkiem grupy poetyckiej „Skamander”, a następnie jednym z filarów tygodnika „Wiadomości Literackich”, gdzie drukował reportaże oraz recenzował książki i przedstawienia teatralne. Zamieszczane w „Wiadomościach” „Kroniki Tygodniowe” Słonimskiego zyskały mu opinię wnikliwego obserwatora sceny politycznej i kulturalnej, groźnego przeciwnika w prasowych pojedynkach słownych, zręcznie operującego ironią i dowcipem. Lubiany w kręgach liberalnych, był znienawidzony przez sympatyków endecji i faszyzujących radykałów.
     Antoni Słonimski był jednym z pierwszych, który rozpoznał, że dojście do władzy w Niemczech partii Adolfa Hitlera stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo dla Polski i całej Europy. Dawał temu wyraz w wielu swoich utworach publicystycznych, niestety lekceważony lub wyśmiewany przez tych, którzy wierzyli w trwałość niemiecko-polskiego paktu o nieagresji z 1934 roku oraz w moc polskiej armii, mającej wsparcie w aliantach na Zachodzie.
     Felieton z września 1935 roku, mający za kanwę rozgrywaną w Warszawie Olimpiadę Szachową, zawierał głęboką, a przy tym jakże pesymistyczną refleksję nad sytuacją ludności żydowskiej (to tytułowi „Abisyńczycy”) w warunkach wzbierającej fali faszyzmu, a jednocześnie stanowił ostrzeżenie przed groźbą nadciągającej wojny.
     Na koniec odnotujmy, że angielski mistrz Thomas nosił imię George, zaś prawidłowa pisownia nazwiska jego rodaka i kolegi z reprezentacji to Golombek. Wyrażenie „noc świętojerska” nawiązuje do warszawskiej ulicy Świętojerskiej, która przed wojną była zamieszkała niemal wyłącznie przez ludność pochodzenia żydowskiego.

     Antonio Barra
    Tomasz Lissowski

* * *

     W Warszawie odbywa się teraz międzynarodowa olimpiada szachowa. Skoncentrowała się na nas uwaga prasy całego świata prawie jak na Abisynii. Nasi Abisyńczycy trzymają się dzielnie i Polska walczy o jedno z pierwszych miejsc w turnieju. Nie jestem dobrym szachistą. Jestem przeciętnym, nor­malnym fuszerem, który potrafi obliczyć na szachownicy dwa lub trzy posu­nięcia, ale mam sympatię do szachistów, lubię tę grę i poszedłem, aby popa­trzeć na tytaniczne zmagania się kilku Frydmanów i Tartakowera.
     Kiedyś, gdy jako uczniak grywałem namiętnie w szachy, kryjąc się z tą namiętnością zaszedłem „na górkę” do Semadeniego (*). Jeśli mnie pamięć nie myli, stałym partnerem był mój kolega szkolny Apenszlak. Ojciec nie pozwalał mi spędzać całych dni na tej męczącej, ale dość bezpłodnej zabawie, kryjąc się więc, z minami spiskowców zakradliśmy się do Semadeniego. „Na górce” stało parę bilardów i kilkanaście stolików zastawionych szachami. Panowie z brodami, ale bez marynarek, a raczej surdutów, podobni do mężczyzn z obrazów Maneta, wykrzykiwali tajemnicze słowa w rodzaju: „Dubla do rogu!” albo: „Trypla do środka!” Przy stolikach z szachami stały tłumy kibiców. Grali wtedy u Semadeniego najwybitniejsi szachiści warszawscy. Była to jak gdyby akademia szachowa. Kibice, zainteresowani zjawieniem się dwu nieznanych młodych ludzi, otoczyli nasz stolik z uważnym i wyczekującym milczeniem. Pierwsze normalne ruchy pionków i wyprowadzenie konia nie wzbudziły żadnej sensacji, ale już po moim czwartym posunięciu chór kibiców stęknął „eech” i rozproszył się. Został tylko jeden młody człowiek, dość nie ogolony, który po skończonej partii zaproponował, że zagra na pieniądze. O pięćdziesiąt kopiejek, i da wieżę fory. Proponował mi nawet dwie wieże i dwadzieścia kopiejek.
     Nie straciłem tych dwudziestu kopiejek tylko dlatego, że zjawił się mój ojciec. Zburczał mnie, że tracę czas na szachy, kazał mi iść do domu i zasiadł do partii szachów z jakimś sławnym Kanarienfoglem, bratem wielkiego Kanarienfogla. Ojciec mój spędzał sporo czasu u Semadeniego. Gdy w poczekalni zebrało się już paru pacjentów, służąca biegła po ojca „na górkę”. Ojciec mój umiał znakomicie poddawać melodię i słowa graczom w szachy. Wychodząc nucił pod nosem: ”Ja wezmę tego kouń”, albo: „To nie on weźmie pion”. Gdy wracał po paru godzinach, cała sala ryczała te piękne, ale dość bezsensowne słowa. Szachiści mają swoje powiedzonka. Nie widziałem jeszcze szachisty grającego w milczeniu, a przecież na olimpiadzie szachowej panuje nabożna i skupiona cisza. Słychać tylko tykanie zegarów kontrolujących czas i ciche westchnienia kibiców.
     Reprezentowane są wszystkie niemal kraje świata, ale co tu gadać – prawie wszyscy gracze są Abisyńczykami. Wytworny starszy pan, sir J. Thomas, gra właśnie z jakimś Abisyńczykiem reprezentującym Litwę czy Łotwę. Abisyńczyk jest bardzo brudny, dłubie już nie palcami, ale rękami w nosie, ale sir John Thomas patrzy na niego z bojaźnią i podziwem. Abisyńczyk wymyślił jakąś piekielną nieznaną chytrość, pakując się naprzód czterema pionami. Na innej szachownicy zmaga się Anglik Golombeck z Amerykaninem Horowitzem. Obaj mają dość abisyńskie nosy i równie godnie reprezentują zdolności do spekulacyjnego myślenia narodów anglosaskich.
     Oczywiście, najwięcej kibiców i największe zainteresowanie jest przy stołach polskiej drużyny. Po­lacy trzymają się znakomicie. Dwu Frydmanów, Tartakower, Najdorf i Makarczyk, który nie jest Abisyńczykiem, reprezentują naród polski. Jakiś czerwony na twarzy ksiądz rozmawia szeptem z chałaciarzem, który stoi bli­żej i widzi lepiej przebieg partii. „Co, panie, wziął konia?” – „On nie jest taki kozak na Frydmana, żeby on mu brał konie. Niech on spróbuje wziąć. Ja nic więcej nie powiem, niech on spróbuje” – odpowiada Abisyńczyk zapatrzony w tajemniczy gąszcz figur szachowych. Jakiś siwy major, ocierając pot z czoła, przeciska się przez tłum kibiców i dość tubalnym szeptem podaje ra­dosną wiadomość: „Tartakower już go ma. Górą nasza!”. Abisyńczycy krążą po sali w nastroju podniosłej godności i z pewną życzliwą protekcjonalnością zwierzają nie-Abisyńczykom swoje przewidywania.
     O, biedny narodzie wy­brany! Tu, na tej sali ozdobionej sztandarami wszystkich państw świata, przywrócono cię do godności ludzkiej. Zostawiono ci ten mały kwadrat pokratkowany, na którym rozmieszczasz swą dumę narodową seriami precy­zyjnie obmyślonych posunięć. Młodzi chłopcy, uczniacy z zadartymi nosami, patrzą na wasze abisyńskie nosy z uwielbieniem. Przestaliście być na chwilę „rakiem toczącym ciało narodu”, pariasami pogardzanymi, jedynymi i wyłącznymi sprawcami wszystkich nieszczęść ludzkości. Jesteście tu reprezentantami Polski, mistrzami walczącymi o palmę pierwszeństwa. Żeby się tylko wam w kędzierzawych główkach nie przewróciło. To tylko noc świętojańska, a raczej „świętojerska”, jedyna noc, w którą ma prawo zakwitnąć wasza abisyńska paproć. Łagodna, czysta i oderwana od życia abstrakcja, walka narodów o pierwszeństwo w szachach, bezkrwawa wojna, w której wolno wam być rycerzami, światu nie wystarcza. W grze, którą świat prowa­dzi, inne prawa wam przysługują i inne waszym przeciwnikom. Jesteście pionami, które gdy nawet dojdą do końca szachownicy, nie mogą się stać fi­gurami.
     Biedny narodzie wybrany. W bardzo złych dla ciebie czasach przy­szła ta olimpiada szachowa. Niewiele to pomoże, że jesteście bardzo sympa­tyczni, że wasze abisyńskie nosy poczciwie kiwają się nad polskimi szachownicami. I tu są chorągwie, odznaki, honor narodów i bojowa postawa. Ale to nie naprawdę. To tylko zabawa. Na tej większej szachownicy nie ma już żadnych praw, nie ma myśli, nie ma równości startu, są tylko chorągwie, bojowe oznaki, honory, przywileje rasowe, karność i bojowa postawa.

Antoni Słonimski

„Wiadomości Literackie”, Nr 36, 8 września 1935 , rubryka „Kroniki Tygodniowe”.

(*) O kawiarni szachowej Semadeniego na warszawskim Placu Teatralnym wkrótce napiszemy w innym miejscu Semadeni.


http://szachowavistula.pl/vistula/

e-mail

Valid XHTML 1.0 Transitional