ID #1452

IGNACY BALIŃSKI

"Wspomnienia o Warszawie"
/I wyd. Edynburg 1946, II wydanie PIW (Warszawa)/
str. 69-71.

Studenci - mieszkania - reminiscencje szachowe

       Czasy uniwersyteckie są niewątpliwie najprzyjemniejszym okresem w życiu. Opromienia je poczucie swobody, pęd pierwszej młodości, brak zbyt uciążliwych obowiązków i sympatia ogólna. W Warszawie byliśmy faworytami całej ludności, nie tylko inteligencji. "Skubentów" lubiły wszystkie warstwy, a rzemieślnicy i sklepikarze chętnie im kredytowali.
       Mundury były tego samego kroju i barwy, co gimnazjalne, lecz z podwójnymi galonami i wypustkami. Zresztą nie obowiązywały nawet na egzaminach. Zadowalano się noszeniem czapek także granatowych, okrągłych i ze spuszczonymi daszkami. Nie uchodziło jednak, aby trzymały się sztywnie, musiały być jak najbardziej pomięte; tradycja ta przechowała się w naszych wyższych uczelniach aż do ostatnich czasów. Mieszkania były zawsze dość drogie w Warszawie, toteż niezamożna większość "akademików", jak nas także nazywano, gnieździła się po kilku w jednym pokoju i starała się za udzielanie korepetycji otrzymywać mieszkanie z "wiktem".
       Ja mieszkałem na ulicy Widok 15/17 w domu, który jakiś czas należał do mojej wujenki, Stefanii Jundziłłowej, a potem do jednego z wicedyrektorów kolejowych, inżyniera Kazimierza Kopytowskiego. Był on ożeniony z panną Ludwiką Taczanowską, siostrą doktora Władysława Taczanowskiego, kolegi i przyjaciela doktora Chomętowskiego, a gdy ten umarł młodo (1881), przez wiele lat jednego z opiekunów pozostałej wdowy, jedynej córki Odyńca i jej małoletnich córek, Antoniny, Celiny, Jadwigi i Marii. Rodzina mojej żony wiele miała mu do zawdzięczenia.
       W domu tym mieszkałem najprzód z Lipskim, potem sam, zajmując kolejno od jednego studenckiego pokoju do dwóch i czterech, płacąc po 120 rubli rocznie za pokój. Mieszkałem tam aż do przeniesienia się w pół roku po ślubie (1894) do domu mojej żony i jej sióstr, na Marszałkowską 27. Za opał płacono wtedy po jednym rublu za korzec węgla z dostawą, a na jeden piec wystarczało 10 korcy na rok. Tylko przez dwa lata (1889-1891) mieszkałem na Kredytowej wprost Jasnej z przyjaciółmi, doktorem Michałem Szweykowskim z Suwalszczyzny i Władysławem Jasieńskim. Obaj byli zapaleni szachiści.
       Jasieński, ziemianin z północnej części powiatu wileńskiego, wnuk Kazimierza Bujnickiego, autora niegdyś wziętej powieści Pamiętniki Jordana z historii Inflant polskich, był bardzo oczytany i miał zasobną, wciąż uzupełnianą bibliotekę. Jedna z jego sióstr wyszła za mąż za Leonarda Dowmonta-Siesickiego z Muśnik w powiecie wiłkomierskim, z drugą był ożeniony Jankowski, oszmiańczyk i historyk swego powiatu. W latach 1882-1892 mieszkał przeważnie w Warszawie, jako członek redakcji "Kuriera warszawskiego", potem przeniósł się do Wilna i obok publicystyki, w której wykazał duży talent, lecz często i nieopatrzność, poświęcił się czas jakiś działalności politycznej. Ostatni raz odwiedziłem go, podupadłego już na zdrowiu, w redakcji "Słowa" wileńskiego. Byłem ojcem chrzestnym jednej z jego córek, Ewy.
       Mieszkając z szachistami, sam nauczyłem się nieźle tej gry, studiując partie ówczesnych matadorów, zwłaszcza gambitowe. A szachy wówczas i po miastach, i po dworach były bardzo rozpowszechnione. Nieraz młode panny bywały "duższe" - jak wygrywających nazywa Jan Kochanowski - od mężczyzn. W Warszawie w każdej niemal cukierence był zaciszny pokoik z szachownicami i z figurami, a wkrótce zawiązał się Klub szachistów, którego pierwszym prezesem był sekretarz sądu okręgowego, później rejent, Józef Żabiński. Mieliśmy w naszym mieście kilku mistrzów sławy światowej, a wśród nich najwięcej słynął Winawer.
       Prus i Ludwik Straszewicz, redaktor "Kuriera Polskiego", zachodzili często do "Słowa" i czekając na zamknięcie numeru, rozgrywali partię. Grali słabo.
       Grywano także dużo w warcaby i w halmę, grę wymagającą specjalnej tablicy i pionków. O "kartograniu", mało rozpowszechnionym wśród studentów, a wielce wśród starszych, napiszę w rozdziale poświęconym życiu towarzyskiemu.
       W Jaszunach w czasie wakacyj grywałem także całymi wieczorami w szachy ze stryjem Janem Balińskim, najstarszym synem historyka Michała, pierwszym profesorem psychiatrii w petersburskiej Wojennej Akademii Medycznej (1855-1880). Dostałem od niego na pamiątkę piękne szachy z kości słoniowej ze sztyfcikami i ze specjalną, podziurawioną szachownicą do grywania w wagonie lub na statku.

Tagi: Ignacy Baliński

Podobne wpisy:

Nie możesz komentować tego wpisu