ID #1663

Dwa lata w Niemczech

http://szachowavistula.pl/vistula/2latawniemczech.htm

Gdy wybuchła I wojna światowa, w niemieckim Mannheim odbywał się wielki kongres szachowy, w którym uczestniczyło wielu szachistów z zagranicy, w tym szachiści z Rosji, a wśród nich – kilku reprezentantów klubów warszawskich i łódzkich (Flamberg, Chaim Janowski, Samuel Szapiro). Nagle goście i uczestnicy turnieju z paszportami rosyjskimi stali się podejrzanymi osobnikami, zdolnymi – w opinii władz wojskowych i żandarmerii – do rozmaitych przestępczych czynów. Ruszyła bezduszna machina, nakazująca traktować jak wroga każdego obywatela państwa, z którym Cesarstwo Niemieckie znalazło się w stanie wojny. Szachiści zostali potraktowani z całą surowością prawa, jak traktuje się szpiegów, dywersantów i jeńców wojennych. O przeżyciach grupy szachistów rosyjskich, wśród których był warszawiak Aleksander Flamberg (zwolniony do domu po upływie kilkunastu miesięcy), opowiada relacja jednego z naocznych świadków.

Gdy w Sassnitz (?), już gotowy by opuścić miejsce uwięzienia, w małym pomieszczeniu baraku śledczego stałem rozebrany do naga, a obok mnie ś ledczy w wojskowym uniformie zgodnie z wszelkim prawidłami swojego rzemiosła metodycznie i dokładnie przeszukiwał moje rzeczy i odzienie, mimowolnie przypomniałem sobie słowa Heinego z jego „zimowej bajki” „Deutschland”, którą czytałem jakiś czas wcześniej:

Wy głupcy, szukający w walizie
Niczego tam nie znajdziecie,
Kontrabandę, z którą podróżuję
Mam ukrytą w swej głowie

Tę kontrabandę, rezultat dwuletnich przeżyć i obserwacji jeńca, chciałbym polecić uwadze czytelników.

-----------------
-----------------
-----------------

Poprowadzę swoją opowieść w nadziei na trzeźwy stosunek do tematu, jednako starając się unikać rozpamiętywania osobistych krzywd, jak i poniżającej pobłażliwości ocen. A jeśli końcowe podsumowanie z niemieckiego punktu widzenia okaże się „kontrabandą”, to powodem tego raczej nie będzie „rozdrażnienie jenieckiej myśli”, lecz prędzej szczera gorycz człowieka, który nawet w kraju wroga ma prawa zauważać naruszenie podstawowych wartości moralnych.
Kiedyś, w pierwszych miesiącach wojny, sporządziłem szkicowy obraz pobytu w niewoli, jeden egzemplarz którego dostał się w ręce moich (......) przyjaciół, ci jednak nie odważyli się go opublikować, a to z powodu obaw, prawdopodobnie całkiem uzasadnionych, że ściągnie to na autora mściwą uwagę władz niemieckich. Z tamtego szkicu zapożyczę opowieść o początkowych niedolach; co się zaś tyczy wniosków, zbudowanych na domniemanym i sercem wyczuwanym porównaniu „kulturalności” metod walczących stron, to ponieważ w ogólnej perspektywie wojny utraciły one swoje znaczenie, wolę zastąpić je uogólniającymi uwagami o reżimie dla jeńców cywilnych, o stosunku do nich miejscowej ludności i władz, o wyżywieniu, niemieckich nastrojach itp.

Historia niewoli

6-go (19-go) lipca 1914 roku w Mannheim rozpoczął się 19-ty kongres Niemieckiego Związku Szachowego. Jak się wydawało, wszystko zapowiadało mu pełny sukces; rozmaite turnieje przyciągnęły około 100 uczestników, a wśród nich 18 sław pierwszej klasy. Rosyjski świat szachowy reprezentowany był szczególnie obficie, dzięki powstaniu wiosną tego roku wszechrosyjskiego związku szachowego, który od pierwszych kroków wchodząc w przyjazne stosunki ze związkiem niemieckim, zarekomendował mu rosyjskich graczy. Ich liczebność od samego początku wywołała ze strony mniej szczęśliwych niemieckich konkurentów uwagi o „rosyjskiej przewadze”, i rzeczywiście, nasi reprezentanci uzyskali błyskotliwe zwycięstwo na polu szachowym, zabierając pierwsze nagrody we wszystkich trzech turniejach.

Kongres toczył się zgodnie ze zwykłym rytmem. W wielkich salach Ballhaus dziesiątki uczestników codziennie od godzin porannych pogrążało się w pracy umysłowej, a wieczorem, zgodnie z niemieckim obyczajem, te same osoby zbierały się w kawiarni, by przy kuflu piwa wymieniać wrażenia z mijającego dnia; wszystko przebiegało spokojnie i gładko.

Lecz pod koniec tygodnia w rozmowach pojawił się nowy temat – wiadomości o austriackich żądaniach zaczęły budzić strach. Najbardziej ostrożni radzili niezwłocznie porzucić turniej i wyjechać.

Sensowność tych rad dziś widoczna jest gołym okiem, lecz oceniając obiektywnie, jakie wówczas mogły istnieć rozumne podstawy do niepokoju? Groźba wojny? Lecz wojna już tyle razy przechodziła obok! A gdyby nawet wybuchła, to czyż ma się nam przydarzyć cokolwiek złego? Prawo międzynarodowe chroni interesy osób cywilnych; w najgorszym wypadku każą nam wyjechać, zresztą nasz pobyt ma trwać już niedługo. Czy nie byłoby z naszej strony brzydkim postępkiem, uległszy podświadomemu strachowi, naruszyć normalny tok turnieju przez nasze masowe wycofanie się? Czy przeciwnie, nie mamy obowiązku, by do końca wypełnić nasze moralne zobowiązania wobec gościnnych gospodarzy? Tak głosili optymiści, a w ich liczbie również, muszę się przyznać, również ja.

Gdy te spory trwały, wydarzenia rozwijały się z oszałamiającą prędkością. W sobotę 19-go ogłoszenie mobilizacji położyło kres niepewności; główny organizator turnieju pan Remig (?), wezwany w szeregi rezerwistów, pożegnał się z nami i o 4. godzinie po południu kongres został oficjalnie przerwany.

Stało się oczywistym, że należy wyjeżdżać możliwie jak najszybciej. Lecz nie było to takie proste. Większość Rosjan – mało zamożni studenci i profesjonalnie gracze – nie dysponowali dostatecznymi środkami; tymczasem organizatorzy turnieju, sami zaskoczeni wybuchem wojny, nie zdążyli pobrać z banku pieniędzy przeznaczonych na nagrody i wyznaczyli wypłatę nagród na poniedziałek. Ci, którzy pieniądze posiadali, nie chcieli opuszczać swych towarzyszy w tak trudnym momencie. Uradzono wyjechać w poniedziałek.

Początek niedzieli przeszedł spokojnie. Wieczorem, jak co dzień, zebraliśmy się w restauracji „Rosengarten” na kolacji; było nas około dziesięciu. Rozmowa toczyła się wokół zachodzących wydarzeń i odjazdu. W środku kolacji dwóch panów o podejrzanym wyglądzie wyraziło ochotę, by dosiąść się do naszego stołu; odpowiedzieliśmy odmownie. Ci dwaj Niemcy, wyraźnie niezadowoleni, usiedli w pobliżu. Minęło pół godziny, gdy oni znów podeszli do naszego stołu, tym razem w towarzystwie dwóch strażników. Publiczność wokoło z ciekawością nadsłuchiwała, wyprowadzono nas do osobnej sali, pojawił się wyższy rangą policjant i rozpoczęło się przesłuchanie.

Z opuszczonym wzrokiem i wyglądem winowajcy, świadczącym o tym, że toczy się w nim uporczywa walka pomiędzy obowiązkiem patriotycznym podpowiadanym przez poranne wydania gazet, a poczuciem przyzwoitości, pojawił się właściciel restauracji. Szybko wskazał palcem na D. M. Ja. (Dawid Markielowicz Janowski – T. L.) i jak szybko się pojawił, tak szybko znikł.

Co się okazało? Gospodarz wiedział, że jesteśmy Rosjanami – tydzień wcześniej w jego restauracji był zorganizowany obiad dla rosyjskich szachistów – i doniósł, że jeden z nas, noszący binokle, prowadził rozmowę na tematy polityczne. A że wśród nas krótkowidzów było dwóch, to wbrew zdrowemu rozsądkowi temu żarliwemu patriocie przyszło wykazać się prawdziwym bohaterstwem, otwarcie demaskując swoich klientów. I gdyby jeszcze ten biedak wiedział, że jego wyczyn okaże się bezpłodnym; urzędnik policyjny, rozumiejąc całą oczywistą głupotę oskarżenia, uwolnił D. M. Ja [nowskiego], udzieliwszy mu umoralniającej reprymendy.

Bez dalszej zwłoki rozeszliśmy się po domach. Położyłem się spać około godziny 11. Obudził mnie hałas otwieranych drzwi i jaskrawe światło. Przejrzawszy na oczy poznałem wczorajszego nieznajomego z lichtarzem w rękach. Pokazał mi policyjną odznakę i polecił udać się z nim. Po 10 minutach znaleźliśmy się w wartowni zamkowej (Schlosswache), obok której wielokrotnie przechodziliśmy, nie podejrzewając jej przeznaczenia. Zastałem tam kilku towarzyszy, dostarczonych w ten sam sposób i pozostawionych uwadze wartowników. Powoli nasze grono powiększało się; przyprowadzono rosyjskich studentów z Heidelbergu, Francuza – szofera, pewnego Serba i innych. O spaniu nie było nawet mowy, bo w pomieszczeniu znajdowała się tylko jedna drewniana ławeczka.

Zmęczeni i zdenerwowani zaczęliśmy fizycznie odczuwać wybuch wojny, lecz psychologia czasu pokoju była zakorzeniona zbyt mocno i zbyt powoli dopasowywała się do zwrotu wydarzeń. To oczywiste nieporozumienie, myśleliśmy, wkrótce zostaniemy zwolnieni, byle tylko zdążyć na upatrzony pociąg. Lecz nadszedł poranek, potem dzień, a wszystko pozostawało w niezmienionym stanie. Tylko u okien zgromadziły się tłumy ciekawskich, dały się słyszeć niechętne i prześmiewcze odezwania – to sztucznie wzbudzone przez prasę uczucia narodowe były gotowe do znalezienia obiektu dla złości. Nie wiadomo, w jakim celu, pojawił się u nas jakiś Leutnant, niczego nie powiedział, lecz trzeba było widzieć jego wygląd, gdy skrzyżowawszy po napoleońsku ręce, długo i powoli badał nas po kolei spojrzeniem, przenikliwie – unicestwiającym, a zarazem wyrażającym głęboki namysł. Jego figura stanęła mi później przed oczami jak żywa, gdy przeczytałem u Heinego satyryczną charakterystykę pruskiego oficerstwa.

(wiersz)

Tymczasem, widząc przechodzącego na zewnątrz towarzysza, zdążyłem nawiązać z nim kontakt na migi. Wkrótce i on znalazł się wśród nas, dzięki staraniom tłumu, który pędził za nim po ulicy. W księdze przyjęć zapisano go jako podejrzanego o szpiegostwo, na podstawie znalezionych przy nim kwitów za wysłane telegramy, w których przekazywał bieg turnieju.

Członek komitetu, który pojawił się u nas o godzinie 3. po południu, wypłacił nam nagrody i powiedział, że o nasze uwolnienie martwi się Komitet wraz z amerykańskim konsulem i sekretarzem rosyjskiego konsulatu K. A. G. Jakie było nasze zdziwienie, gdy wieczorem zjawił się G.; już w charakterze aresztowanego; podobnie jak kilku innych został pochwycony przez uliczny tłum.

Niebawem pojawił się wybawiciel w osobie Polizeidirektor, który oświadczył, iż upewniwszy ( się o naszej całkowitej niewinności zwalnia on nas z gwarancją, że nie będziemy już aresztowani. Tylko A.A.A został zatrzymany i gdzieś odtransportowany.

Wsiadłszy do taksówek w asyście chroniących nas przed tłumem policjantów, udaliśmy się na dworzec. Lecz spotkało nas rozczarowanie; normalny ruch został wstrzymany, ostatni pociąg odjechał w ciągu dnia.

Już po powrocie dowiedziałem się od naszego towarzysza P. K. I, że on i N. N. R. , jako że nie odwiedzali „Rosengarten” i uniknęli donosu oraz aresztu, zdołali wyjechać w tym samym czasie, jaki planowaliśmy uprzednio my, i szczęśliwie dotrzeć do Szwajcarii. Natomiast M. Z. Z. miał szczęście otrzymać nakaz wyjazdu w ciągu 24 godzin. Fakty te pokazują, że nasz los został przesądzony przez zbieg przypadkowych okoliczności.

Z dworca rozeszliśmy się po domach, lecz i to nie wszystkim się udało. N. S. K., mieszkający w najlepszym hotelu w mieście, został niezwłocznie wysiedlony. Do F. N. B., wynajmującego pokój w prywatnym mieszkaniu, przyszedł strażnik i wymachując szablą zaproponował wynieść się w przeciągu 5 minut, przy tym właściciel mieszkania odmówił zwrotu otrzymanych awansem pieniędzy. W „Kaiserhof”, gdzie mieszkałem ja, właściciel okazał się bardziej uprzejmy, a wchodząc w nasze położenie udzielił schronienia kilku wygnańcom.

Następnego dnia, nauczeni doświadczeniem podjęliśmy starania, by zabezpieczyć nasze położenie. Od dowódcy stacjonującego w mieście 110 pułku, człowieka bardzo uprzejmego, który zresztą należał do Komitetu Honorowego kongresu, P.P.S. zdołał uzyskać dokument stwierdzający, że wymienione w nim osoby – szachiści byli gośćmi D.S.B. i że nie istnieją przeszkody, by mogli wyjechać. W tym samym czasie został uwolniony A.A.A., który dwie noce spędził w koszarach. Pokazano mu otrzymane z Berlina polecenie, by – jako oficera – zatrzymać go. Tymczasem A. właśnie na wiosnę ukończył Cesarską Uczelnię Prawniczą. Zdjęcie w uniformie, zamieszczone w niedawno opublikowanej w kilku językach księdze turniejowej wiosennego turnieju w Petersburgu prawdopodobnie wprowadziło w błąd jakiegoś współpracownika (niemieckich – TL) władz...

28-go wraz z A.A.A. odwiedziłem hiszpańskiego konsula, na barki którego spadł obowiązek opieki nad obywatelami Rosji. Powiedział on nam, że zgodnie z wytycznymi otrzymanymi z Berlina poddani rosyjscy powinni udać się do Baden-Baden. Radził zrobić to możliwie szybko, a na nasze wątpliwości odnośnie możliwości nowego aresztu po drodze odparł, że przeciwnie, władze wojskowe będą strzec naszego bezpieczeństwa.

Była godzina 4, o 7-ej odjeżdżał pociąg. Zebraliśmy się błyskawicznie i już o 6-tej byliśmy na dworu, brakowało tylko powolnego P.P.S. Na dworcu trafiliśmy na żołnierzy, którzy pod nadzorem oficera przeszukali nasze rzeczy.

Nie znajdując niczego zabronionego, potwierdzili informację otrzymaną od konsula i polecili zająć miejsca w wagonie. Z powtórnych przesłuchań wynikało, że przewidziane są przesiadki w Raststadt i Baden – Ost. O godzinie 7-ej niekończący się pociąg, wypełniony niemal wyłącznie wojskowymi, ruszył.

Podróżowaliśmy strasznie wolno. Wreszcie około godziny 11-ej, po wyjątkowo długim postoju w Karlsruhe, pociąg zaczął się zbliżać do Raststadt. Nowy przystanek. Co takiego? W nocnej ciszy rozlega się trzask wystrzałów, skierowanych zapewne przeciwko francuskim aeroplanom. Zwidują się one wszędzie; jeszcze w Mannheim strzelano w pokryte chmurami niebo...

Lecz oto strzelanina ucicha, pociąg rusza i po kilku minutach znów staje. Wyglądam dla rozpoznania i w dali widzę bardzo długi peron. Wychodzimy i staramy się nieść sami swoje bagaże. Próbujemy zapytać kogoś w sprawie przesiadki, lecz ostry okrzyk „Halt” zatrzymuje nas w tunelu. Żołnierze prowadzą nas do komendanta stacji. Tam znów przeszukanie. Wyjaśniamy pokrótce, kim jesteśmy i dokąd podróżujemy. Wszystko wydaje się iść pomyślnie; nasze wyjaśnienia wysłuchiwane są spokojnie, rzeczy są trochę obmacywane. Lecz nie, na twarzy komendanta rysuje się wahanie. Poradziwszy się innych oficerów, wydaje jakieś polecenie. Zmuszają nas do podniesienia bagażu, żołnierze odbezpieczają broń i gdzieś nas prowadzą. Z dworca wychodzimy n a ciemną ulicę. Zmuszają nas, byśmy szli to wolniej, to szybciej. Nie rozumiejąc słów wydawanej w badeńskim dialekcie komendy, co i rusz rozumiemy ją błędnie, a wtedy kuksańce żołnierzy dopełniają rozkaz. Na koniec zmęczeni i zdenerwowani wchodzimy do jakiegoś budynku. Odbierają nam paszporty. Jakiś oficer – nigdy nie zapomnę bezczelnego, butnego wyrazu jego twarzy – rozpoczyna przesłuchanie.

Próbuję wyjaśnić:

- Jesteśmy szachistami, którzy brali udział w kongresie w Mannheim.

- Ach was, Quatsch. Kto teraz gra w szachy.

- Ale my przyjechaliśmy przed rozpoczęciem wojny, na zaproszenie D.S.B.

- - A teraz jesteście zaproszeni tutaj, do więzienia – odpowiada oficer, zachwycony swoją pomysłowością.

- Konsul hiszpański skierował nas do Baden – Baden.

- Ach, nach Baden-Baden – i oficer ironicznie kłania się, zdejmując furażerkę – jacy dobrzy, jest wojna, a oni jadą do luksusowego kurortu.

- N.S.K próbuje uzupełnić moje wyjaśnienie.

- Sie haben űberhaupts gar nichts zu erklären – ze śmiechem odpowiada nasz śledczy.

- Ale Polizeidirektor w Mannheim poręczył na nasze bezpieczeństwo.

- Ach Quatsch, czy nie widzicie, że zostaliście zatrzymani?

Zachęceni przykładem dowództwa do rozmowy włączają się żołnierze. Jeden pod ścianą zaczyna groźnie pobrzękiwać bronią, inny, na prawo ode mnie, krzyczy:

- Spionen sind Sie, freche Russen.

Przy całym tragizmie położenia nie jestem w stanie opanować uśmiechu na twarzy.

- Es scheint dir noch lächerlich vorzukommen! Morgen wird man Sie alle erschiessen!

Lecz oficerowi wyraźnie znudziła się nasza obecność. Rozlega się nowa komenda: „Den mit dem Bombenkoffer vorwärts” i właściciel najcięższej walizki zostaje wypchnięty na czoło. Żołnierze 40 pułku znów nas wyprowadzają i zaczyna się dzika gonitwa.

Nigdy nie zapomnę tego strasznego obrazu: ciemna, ciepła lipcowa noc, opustoszała ulica, a po niej dziesięciu cywilów idzie, nie – już nie idzie, lecz biegnie, przy akompaniamencie chichotu dwóch-trzech zabłąkanych przechodniów. Żołnierze przestali hamować swoją złość. „Scheller laufen, schlappes Volk” – krzyczą, a my poruszamy się prędzej i prędzej. Walizki niemiłosiernie cisną w ręce, ciężar staje się nie do wytrzymania, a przecież trzeba biec.

A.A.A. straciwszy orientację pada. I oto błyskotliwy zwycięzca turnieju w Mannheim zostaje dla przykładu uderzony. Pada N.S.K i następuje to samo. Zmuszają się do powstania i wloką dalej. Niosącego „Bombenkoffer” szczególnie upodobał sobie jego przewodnik i uderzenie za uderzeniem spada na nieszczęśnika, który na dokładkę w tym zamieszaniu zgubił binokle. Jednego biją więcej, innego mniej, tylko nieliczni uniknęli ciosów.

Lecz oto jesteśmy u celu, ukazuje się więzienie wojskowe. Każdy zostaje wepchnięty do pojedynczej celi. Wyczerpany, kładę się na drewniane łóżko i oddaję męczącym rozmyślaniom. Co to za koszmar? Dlaczego, za co? Zjawiliśmy się tu z najbardziej pokojowymi celami, dwa tygodnie temu przyjacielsko nas witano, jak drogich gości... Hiszpański konsul gwarantował nasze bezpieczeństwo. Czyżby istotnie wzięto nas za szpiegów? Lecz przecież podaliśmy wiarygodne wyjaśnienia, każdy z nas w swym bagażu wiózł szachy, dokumentację turniejową itp. Gazety publikowały reportaże z turnieju. I na koniec, czy tak trudno było otrzymać z Mannheim wyjaśnienie? Kto widział, by szpiedzy poruszali się w dziesięcioosobowej gromadzie, z której połowa nie zna ani słowa w miejscowym języku.

25-go przeniesiono nas do Amtsgäfengnis i rozmieszczono w celach trzy- i czteroosobowych. I to oznaczało poprawę. Tak przesiedzieliśmy jeszcze 8 dni. Warunki były jak najbardziej odrażające. Wbrew wywieszonemu na ścianach regulaminowi odebrano nam wszystkie rzeczy, nie pozostawiając nawet bielizny na zmianę. W jednej miednicy nie sposób było umyć twarzy i rąk, kibel musieliśmy wynosić sami. Jedyna ulga polegała na możliwości zakupu pożywienia – strawa więzienna była nie do wytrzymania. Lecz i za nasze dwie marki mocno głodowaliśmy.

Jak można było zabić czas? Jako szachiści znaleźliśmy wyjście z sytuacji – zaczęliśmy grać w szachy a l’aveugle, bez szachownicy. Strony szachowych wydawnictw zostały już ozdobione płodami naszej więziennej twórczości...

Trzykrotnie wyprowadzano nas na spacer. Dziesiątka bladych, rozczochranych figurek maszerowała gęsiego po maleńkim więziennym dziedzińcu przy akompaniamencie prostackich okrzyków nadzorcy. Ten wciąż nas prześladował; wystarczyło wspiąć się do okna, a ciekawskiego zaraz oczekiwała jednoosobowa cela. Tym niemniej nie opuszczała nas nadzieja na uwolnienie. Napisałem do konsula, do prezesa D.S.B. profesora Gebharda, do prezesa klubu w Mannheim W. Gudeusa. Pod konie lipca naczelnik więzienia oświadczył nam, że nasza sprawa jest rozpatrywana w Karlsruhe. Wreszcie 1 sierpnia powiedziano nam, że jesteśmy wolni, lecz wieczorem pociągu już nie było, więc jeszcze jedną noc musieliśmy spędzić w więzieniu, ale na pocieszenie pozwolono nam zmienić odzież i wziąć niektóre rzeczy. 2-go zbudzono nas o 5-ej rano i w asyście żołnierzy poszliśmy na dworzec; bagaże tym razem były wiezione w dorożce.

W. Maljutin

(dokończenie nastąpi)

Tagi: Mannheim

Podobne wpisy:

Nie możesz komentować tego wpisu