ID #1349

FALSTART

Podczas nadzwyczajnego zjazdu PZSzach w Krakowie w marcu br. na sali miały miejsce przypadki tzw. gorączki wyborczej. Delegat klubu AZS Uniwersytet Warszawski Rafał Przedmojski, którego czytelnicy "Panoramy" znają m. in. jako autora reportaży z większych i mniejszych imprez, wdał się w publiczną i wielowątkową polemikę z Andrzejem Filipowiczem, sędzią, działaczem i dziennikarzem szachowym. Dyskurs znalazł ciąg dalszy na stronach trzeciego numeru "Panoramy", bowiem mistrz Przedmojski opublikował w nim artykuł "Historia zasłużonego działacza szachowego czyli dlaczego Bogdan Śliwa nie został arcymistrzem". Ponieważ rzecz dotyczy w istotnym stopniu historii szachów, która to materia od ponad piętnastu lat stanowi przedmiot moich lektur, studiów i publikacji, postanowiłem zabrać głos.

Rafał Przedmojski nawiązał do wydarzeń, które miały miejsce dawno, bo aż 39 lat temu podczas Olimpiady Szachowej w Tel Avivie. Polska drużyna, grająca w składzie: Doda, Bednarski, Śliwa, Filipowicz, Balcerowski i Schmidt, wypadła doskonale, awansując po raz pierwszy w latach powojennych do finału "A" i zajmując w nim 10 miejsce; w pokonanym polu pozostały m. in. Holandia, Hiszpania, Izrael, NRD, Szwecja, Anglia i Dania. Podporą polskiej drużyny był mistrz międzynarodowy Bogdan Śliwa, ulokowany na trzeciej szachownicy. W 14 partiach uzyskał on 9 punktów, wygrywając przy tym z dwoma arcymistrzami (Bisguier i Tringow) i remisując m. in. z ex-mistrzem świata Botwinnikiem.

Przytoczmy teraz fragment książki Władysława Litmanowicza "Polscy szachiści" (Warszawa 1976, s. 40).

W czasie XVI olimpiady Śliwa "otarł się" o wynik arcymistrzowski. Chociaż nie jest to określenie właściwe. Śliwa w zasadzie normę arcymistrzowską wypełnił. Jednak nie został mu przyznany trytuł arcymistrza, gdyż ówczesne przepisy wymagały, by w takim przypadku zainteresowany zawodnik miał na koncie minimum 15 partii. Jakoś ani kierownikowi ekipy ani jej trenerowi nie wpadło na myśl zainteresować się wynikiem indywidualnym Śliwy. Jakby na urągowisko Śliwa nie został wystawiony na mecz z Rumunią, grany w ostatniej rundzie. Gdyby Caissa zechciała wówczas natchnąć kapitana naszej drużyny... Polska miałaby arcymistrza już w 1964 roku.

W owym czasie, gdy nie istniał jeszcze system rankingów Elo, obliczanie norm punktowych niezbędnych do zdobycia tytułu międzynarodowego było bardziej skomplikowane, niż to ma miejsce dziś. Jednakże, jeśli kalkulacje W. Litmanowicza (których nie znam) były precyzyjne, to oczywiście Bogdan Śliwa miałby prawo czuć głęboki niedosyt mimo sukcesu drużyny. Utracony tytuł arcymistrza, jakże rzadki w owym czasie, i jakże potrzebny polskim szachom. A wszystko przez brak jednej partii do limitu piętnastu...

Co właściwie wydarzyło się w Tel Avivie? Niedopatrzenie czy rozmyślne działanie na niekorzyść zawodnika, który przez około 15 lat był niekwestionowanym liderem polskich szachistów? A może kierownictwo polskiej ekipy (kierownik ekipy K. Kryński i "grający" kapitan A. Filipowicz) hołdowało tezie, że podczas rozgrywek drużynowych liczy się wyłącznie rezultat zespołu i pryncypialnie ignorowało wszelkie "wyliczanki" odnośnie wyników poszczególnych graczy? Czy ktoś znający zagadnienia kwalifikacji wykonał obliczenia potwierdzające, iż arcymistrzowska norma Bogdana Śliwy istotnie znajdowała się w „zasięgu ręki”? Co napisali lub opowiedzieli naoczni świadkowie opisywanych wydarzeń (żyje pięciu z sześciu członków polskiej drużyny) oraz ich koledzy klubowi względnie szachowi publicyści?

Dostępne źródła pisane nie pozwalają na udzielenie jednoznacznej odpowiedzi na wszystkie z tych pytań. W obszernym sprawozdaniu opublikowanym w miesięczniku "Szachy" (nr 2/1965, s. 33-43) tuż po zakończeniu Olimpiady ten sam Władysław Litmanowicz wcale nie nawiązał do wątku "brakującej normy".

Omawiając wynik polskiej drużyny muszę z obowiązku podać wyniki indywidualne naszych reprezentantów. Czynię to zresztą dość niechętnie i uprzedzam czytelników przed wyciąganiem jakichkolwiek wniosków z ewentualnych obliczeń procentowych. Gra na pierwszej szachownicy nie daje się porównać z grą na trzeciej czy czwartej. Bednarski na przykład większość partii (10 z 14) grał czarnymi po to, by dać białe tym naszym zawodnikom, którym gra czarnymi "nie leży".

Stanisław Gawlikowski w swym fundamentalnym dziele "Olimpiady szachowe 1924-1970" (Warszawa 1972, s. 263) ujął rzecz następująco:

Drużyna była dobrze przygotowana, kierownik ekipy dyr. K. Kryński i kapitan A. Filipowicz nie popełniali na ogół poważniejszych błędów przy ustawianiu składu i konsekwentnie stali na stanowisku, że najważniejszy jest rezultat drużyny, a wszystkie indywidualne plany i ambicje mają drugorzędne znaczenie. Stąd trudno porównywać indywidualne wyniki naszych reprezentantów.

Przyszła pora na przedstawienie poglądów Rafała Przedmojskiego na omawianą sprawę. Najpierw zacytował on Litmanowicza oraz Gawlikowskiego, a następnie, nie bawiąc się w niuanse, rąbnął z przysłowiowej "grubej rury".

Korzystam z okazji, aby przypomnieć największe świństwo w historii polskich powojennych szachów. (...) ... słowa "jakoś ani kierownikowi ekipy ani jej trenerowi nie wpadło na myśl zainteresować się wynikiem indywidualnym Śliwy" to ironia, bo po prostu wówczas nie można było napisać prawdy, a może nie wypadało. Zwracam uwagę, że jedynym śladem w książce pisanej w 1972 jest tak naprawdę tabela wyników. Dla mnie jest jasne, że Andrzej Filipowicz "zauważył" wynik Bogdana Śliwy. Dlatego właśnie przeszkodził mu w zrobieniu tytułu arcymistrza nie wystawiając go w składzie drużyny. Dlaczego to zrobił? To proste... Bogdan Śliwa byłby pierwszym i wówczas jedynym polskim arcymistrzem. Z kimś z kim nawet tak ustawiony człowiek jak Filipowicz musiałby się liczyć. Może nawet Andrzej Filipowicz nie byłby później wiecznym kapitanem polskiej ekipy olimpijskiej. Jest też zapewne dodatkowy powód - zwykła zawiść.

To prawda, że w historii szachów, również w historii polskich szachów nie brakuje "białych plam". Nadzwyczaj mało wiemy np. o Herszu Rotlewim (data oraz miejsce urodzin i śmierci?), który błysnął kilkoma rewelacyjnymi wynikami w latach 1908-1911. Jakie były kulisy doboru kierownictwa PZSzach w okresie "kultu jednostki"? Jakie stanowiska w strukturze polskich szachów należały do 1989 r. do tzw. nomenklatury? Listę podobnych pytań można kontynuować długo. Profesor Tadeusz Wolsza, którego śladami stara się iść jeszcze 3-4 autorów, ma spore osiągnięcia w opracowaniu prawdziwego wizerunku polskich szachów w ciągu ostatnich 150 lat. Niestety debiut mistrza Przedmojskiego w charakterze "wywabiacza białych plam" okazał się łatwo zauważalnym falstartem. Rozpoczynając od rzucenia oskarżenia bardzo ciężkiego kalibru ("największe świństwo") nie ma do zaoferowania Czytelnikom żadnego innego argumentu poza ...swoim własnym przekonaniem. Zaiste święta prostota. Nie przedstawił oświadczenia najbardziej zainteresowanego czyli mistrza międzynarodowego Śliwy. Mógł, ale nie ujawnił opinii pozostałych żyjących olimpijczyków AD 1964: Zbigniewa Dody, Jacka Bednarskiego i Włodzimierza Schmidta. Nie wsparł się chociażby praktykowanymi w plotkarskich rubrykach zwrotami typu: "w kręgach dobrze poinformowanych mówi się" względnie "pewien szachista starszego pokolenia, którego nazwiska nie mogę zdradzić, przed śmiercią w sekrecie ujawnił mi".

Na poparcie swoich słów, mających charakter paskudnego ataku personalnego, mistrz Przedmojski nie przedstawił NICZEGO. Próba wykazania, że Władysław Litmanowicz i Stanisław Gawlikowski (obaj nieżyjący) zamierzali oskarżyć Andrzeja Filipowicza o knucie przeciwko koledze z drużyny narodowej, lecz tego nie zrobili, bo albo im nie wypadało albo też (z powodów cenzury politycznej - jak można domniemywać) nie było wolno, byłaby myślową ekwilibrystyką o cechach manipulacji, na którą żaden rozsądny, pozbawiony uprzedzeń czytelnik nie dałby się nabrać. Rodzi się jeszcze pytanie, kiedy R. Przedmojski, stawiający pierwsze kroki w roli historyka szachowego, wpadł na trop "afery brakującej normy" i dlaczego właśnie ostatnio upublicznił efekty swoich przemyśleń?

Mistrz Rafał Przedmojski ma prawo lubić Andrzeja Filipowicza albo go nie lubić. Mistrz Przedmojski, występując w charakterze dziennikarza polskiej prasy szachowej, ma konstytucyjne prawo do konstruktywnej krytyki wszelkich przejawów w życiu szachowym w Polsce i za granicą, które mu się nie podobają. Ma prawo krytykować osoby, które w polskich szachach zajmują publiczne stanowiska. Jednak metoda i sposób użyty przez R. Przedmojskiego budzić musi najgłębszy sprzeciw. Miast - za pomocą materiałów źródłowych i relacji naocznych świadków - starać się udowodnić prawdziwość wysuniętej przez siebie, a przy tym niezwykle kontrowersyjnej tezy, przerzuca obowiązek wykazania niewinności na obiekt swej napaści. Wielka łatwość w operowaniu oskarżeniami, posłużenie się w sprawie moralnie nader wątpliwej cytatami z książek nieżyjących autorów, przypisywanie adwersarzowi działania z niskich pobudek, a to wszystko w połączeniu z całkowitym brakiem jakichkolwiek dowodów - jest mieszanką istotnie zasługującą na miano największego świństwa. Pomijam przy tym takt i wartość intelektualną innych oświadczeń R. Przedmojskiego, jak choćby "trzeba wiedzieć, kiedy odejść". Oby podobne stwierdzenie nie powróciło kiedyś bumerangiem w stronę jego autora. "Kto mieczem wojuje, od miecza ginie".

Osiągnięcia mistrza Przedmojskiego w charakterze zawodnika, działacza i autora nie dają mu szerszych (od ogólnie przyjętych) uprawnień do krytyki. Nie pójdę jego śladami i nie będę spekulował na temat motywów, które skłoniły go najpierw do polemiki z Andrzejem Filipowiczem z trybuny zjazdowej, a następnie do opublikowania artykułu, stojącego pod względem warsztatowym na bardzo niskim poziomie, gdzie materiał historyczny posłużył jako przykrywka dla osobistych porachunków. Ocenę wydarzenia pozostawiam czytelnikom "Panoramy Szachowej" - pisma, które przez kilkanaście lat potrafiło zachować styl i trzymać się daleko od personalnych rozgrywek.

 

Tomasz Lissowski

Tagi: PZSzach

Podobne wpisy:

Nie możesz komentować tego wpisu