ID #1362

Absolwent Gimnazjum im. Staszica - cz. 3

Podzielone na dwie części ( Absolwent Gimnazjum im. Staszica - cz. 1, Absolwent Gimnazjum im. Staszica - cz. 2) wspomnienia Feliksa Przysuskiego (były szachista "Gwardii" Warszawa, obecnie mieszka w Szwecji) były drukowane w "Przeglądzie Szachowym" w 2003 r., a następnie przedrukowane w "Szachowej Vistuli". Obecnie podajemy garść oderwanych wspomnień, które nigdy dotąd nie były publikowane.

Redaktorzy "Szachowej Vistuli"

 

1. O Akibie Rubinsteinie.

 Nigdy go nie widziałem. Kazimierz Makarczyk opowiadał, że Rubinstein miał pewne fobie - nie wiem, czy używam tu odpowiedniego słowa. Otóż mógł sobie nagle wmówić, że przeciwnik go nie lubi. Wtedy prawie wcale nie siedział przy szachownicy i gdy przeciwnik zrobił ruch, "sztafeta polskich szachistów" (wyrażenie mistrza Makarczyka) zawiadamiała Rubinsteina, który podchodził do szachownicy, patrzył chwilę, wykonywał posunięcie ("oczywiście najlepsze" - Makarczyk) i odchodził.

 

2. O Najdorfie.

Widziałem go w Warszawie w 1960 roku. Miał wtedy 50 lat i wydawał mi się starcem (ja miałem 25 lat).

Obiektywizm to jednak trudna rzecz, człowiek patrzy codziennie w lustro i nie spostrzega, że się starzeje.

Na spotkaniu z szachistami warszawskich klubów Najdorf pokazał nam partię sprzed wojny z jakimś inżynierem, nazwiska nie pamiętam. Partia zakończyła się pozycją "zugzwangu". Siedzący obok mnie mistrz Andrzej Filipowicz powiedział "taka sobie partyjka, ale zakończenie interesujące".

Z ciekawych myśli Najdorfa zapamiętałem: "jest wielu szachistów, którzy wiedzą znacznie więcej ode mnie o szachach np. Ludek Pachman czy Igor Bondarewski, ale ja mimo tego sobie radzę".

Ciekawe, że nikt nie napisał książki o Najdorfie, a przecież musiał on rozegrać tysiące partii. Zarówno w literaturze radzieckiej, jak i szwedzkiej pisze się o nim - delikatnie mówiąc - krytycznie. Chętnie się pisze o jego "meczu bokserskim" z Reshevskim.

Jak wiadomo, w czasie 2-ej wojny światowej Najdorf i Szwed Gideon Stahlberg konkurowali w turniejach w Mar del Plata i podobno Najdorf wygrywał te turnieje częściej. W 1952 roku wyszła w Szwecji książka Stahlberga pt. "Szachy i mistrzowie szachów". W niej znaleźli się: Lasker, Rubinstein, Capablanca, Aljechin, Nimzowitsch, Spielman, Reti, Bogoljubow, Euwe, Flohr, Botwinnik, Rzeszewski, Fine, Keres, Smysłow, Najdorf, Bolesławski i Bronsztajn.

Opis sylwetki Najdorfa był, może nie tendencyjny, ale trochę nieprzyjemny. Ja odczułem, że Najdorf zajął (niepotrzebnie?) miejsce skromnego Stahlberga.

Kazimierz Makarczyk opowiadał mi - już nie pamiętam kiedy - że spotkał kiedyś Najdorfa, który opowiadał, jak to popił sobie z radziecką czołówką szachową. Wtedy zaczęli grać blitze - pięciominutówki na pieniądze (ruble czy waluty wymienialne??). Gdy Najdorf otrzeźwiał, stwierdził, ze ma w kieszeniach sporo pieniędzy. Wspominając to, Najdorf dodał: "Keres grał jak fuszer". Mistrz Makarczyk powtórzył to zdanie dwa razy i śmiał się. Wydawało mu się to absurdalne, że drugi szachista świata grał blitze jak fuszer.

Jeden z moich znajomych w USA (również szachista-amator z Polski) twierdził, że Najdorf był nie do pokonania w 7-minutówkach i często grywał np. w znanych klubach w USA właśnie 7-minutówki.

 

3. Spotkanie z Talem.

Ponieważ w mistrzostwach Warszawy podzieliłem 2-3 miejsce, a według Bergera byłem nawet wicemistrzem W-wy, więc wytypowano mnie do seansu gry jednoczesnej z zegarami z arcymistrzem Talem. Rozegrałem mój wówczas ulubiony debiut (po talowskim 1.d4): 1..f5 2...Sf6 3...d6 4...c6 5..Hc7 i zremisowałem, z czego byłem oczywiście dumny. Parę dni później odbył się turniej błyskawiczny i tam grałem z Talem białymi. Niezbyt długo. Mniej więcej po 20 ruchach w obronie sycylijskiej nie miałem się czym ruszać i poddałem się. Mogłem więc namacalnie stwierdzić, że jest między nami pewna różnica w sile gry.

 

4. Spotkanie ze Szpotańskim.

Szpotańskiego znałem z widzenia, ale nigdy z nim nie grałem, chociaż raz byłem bliski rozegrania partii, a było to tak. Gwardia grała z drużyną Szpotańskiego (Drukarz? Hutnik?). Szpotański grał na drugiej szachownicy, a ja na trzeciej. Mistrz Stefan Witkowski był tego wieczoru zajęty, więc logicznym było, abym ja grał ze Szpotańskim. Uznaliśmy jednak, że Przysuski czarnymi ze Szpotańskim nie ma czego szukać i oddaliśmy walkowera na pierwszej szachownicy. Ja na trzeciej szachownicy zremisowałem z młodym Janem Eberle, grając białymi wariant 1.e4 e5 2.Sf3 Sc6 3.Gb5 a6 4.Ga4 Sf6 5.d4 (teorię tego wariantu wyłożył mi mistrz Witkowski).

Po paru godzinach przyszedł mistrz Witkowski i był bardzo zdenerwowany tym walkowerem. Ironicznie zapytał, dlaczego nie oddaliśmy walkowera również na drugiej szachownicy; przecież wtedy drużynie byłoby "jeszcze lżej walczyć".

 

5. Zdenerwowany Makarczyk.

Jest rok 1952. Razem z Tadeuszem Łojkiem w poszukiwaniu sponsora na wyjazd na turniej wyjazdowy dotarliśmy do lokalu Polonii na Foksal. W pewnej chwili wchodzi parę osób, w tym zdenerwowani Kazimierz Makarczyk i Stanisław Gawlikowski. Gawlikowskiego znałem bardzo dobrze, a Makarczyka nie. Potem dowiedziałem się, że nie zakwalifikowano ich do drużyny olimpijskiej. Natomiast zakwalifikowano naszych byłych starszych kolegów z rozwiązanej sekcji "Legii". Nie popisali się w Helsinkach: Pytlakowski uzyskał 1/2 punktu z 7, a Litmanowicz 1/2 punktu z 4. Pytlakowski grał na 2-ej szachownicy, a Litmanowicz jako 1. rezerwowy. W kołach szachowych mówiono po cichu, że przy wyborze zawodników decydowały nie tylko względy szachowe, ale i "pewność polityczna".

Piszę o tym dlatego, bo 9 lat później, gdy grałem z Makarczykiem w "Gwardii", widziałem go zawsze pogodnego. Żartował, że poczeka, aż Śliwa się zestarzeje i wtedy znów zacznie grać w indywidualnych mistrzostwach Polski. Zdenerwowanego widziałem go tylko w 1952 roku.

Jako ciekawostkę mogę podać, że do naszej szkoły chodził syn Makarczyka, o tym samym oczywiście nazwisku. Skończył szkołę rok lub dwa po mnie. Rodzice jego byli chyba rozwiedzeni albo żyli w separacji. Syn interesował się wynikami ojca i niekiedy mnie o nich informował. Grał on też w szachy, ale dość przeciętnie. W 1961 roku poinformowałem Makarczyka o tym, ale nie podtrzymał tematu.

Los w pewnym sensie złączył mnie ze Stanisławem Gawlikowskim. O pierwszym spotkaniu już pisałem. W słynnym turnieju błyskawicznym na początku 1951 roku (zwyciężył Andrzej Pytlakowski) wyeliminowałem w półfinale Gawlikowskiego, będąc bez figury; w pięciominutówkach zdarzają się różne cuda. Później zostaliśmy razem zaproszeni do studia radiowego, gdzie Gawlikowski zadał mi pytanie :"Kto Ciebie nauczył grać w szachy", a ja odpowiedziałem: "Pan mnie nauczył" , mając na myśli "Teorię debiutów" pióra właśnie Gawlikowskiego - niewielką książeczkę, z której czerpałem mądrość szachową.

Po nagraniu powstał problem, bo okazało się, że miałem bardziej basowy głos od mistrza. W końcu redaktorzy podstawili zamiast mnie jakieś dziecko. Szczerze mówiąc tej audycji w radio nie słuchałem, ale koledzy w szkole podśmiewali się ze mnie, że nie wszystko w radiu jest prawdziwe.

Później wielokrotnie grywałem z Gawlikowskim i z dobrym wynikiem. Natomiast prawie zawsze przegrywałem z Rafałem Marszałkiem i z Marianem Ziembińskim tzn. z graczami pozycyjnymi. Stefan Witkowski był moim trenerem i graliśmy ze sobą chyba tylko raz w mistrzostwach klubu; z wiadomym wynikiem. Dzięki niemu przeszedłem czarnymi od 1..e5 do 1..c5. W debiutach zamkniętych poradził mi, abym przeszedł z gambitu hetmańskiego do obrony Nimzowicza, ale jakoś mi to nie wyszło. Witkowski był chyba jednym z nielicznych mistrzów, który nie żałował, że poświęcił się szachom. Na półfinałach mistrzostw Polski w Lublinie słyszałem, że "stary" Tarnowski był bardzo rozgoryczony. W 1962 roku na zawodach drużynowych we Wrocławiu siedziałem obok Bogdana Śliwy, który narzekał, że jego koledzy ze studiów awansowali znacznie wyżej od niego.

Romana Grąbczewskiego znałem jeszcze z lat pięćdziesiątych. Zawsze był on conajmniej o klasę ode mnie lepszy. Kiedyś Go zapytałem, kiedy zostanie mistrzem szachowym, a on odpowiedział: "jak tylko będę grał z siłą mistrza". Doskonała odpowiedź i prawdziwa, bo w szachach - mimo że przypadek odgrywa pewną rolę w poszczególnych partiach - to statystycznie chyba nie zdarza się, by ktoś przypadkowo stał się posiadaczem kategorii, na którą nie zasługuje.

Natomiast w Lublinie w 1966 roku, gdzie Grąbczewski "w cuglach" wygrał półfinał, wydarzyła się zabawna historia. Poszliśmy grupą do baru mlecznego i Grąbczewski się zdenerwował, bo otrzymał zimne kakao. Starałem się go uspokoić przekonując, że to nie problem, co nie było takie mądre. Roman zdenerwował się jeszcze bardziej i powiedział: "to przez takich jak ty ten ustrój się rozpadnie. Płacisz za gorące kakao, a dostajesz zimne, a potem będziesz płacił za gorące i nie dostaniesz żadnego". I rzeczywiście ustrój się rozpadł. Ja mawiam tak: "Związku Radzieckiego już nie ma, ale została jeszcze radziecka szkoła szachowa".

Sprawa sponsorowania szachów jest skomplikowana. Najdorf podobno radził sobie finansowo zupełnie dobrze, ale w Szwecji powiedziano mi kiedyś, że był bogaty dlatego, że bogato się ożenił. Kto wie, jak było.

 

A teraz Najdorf oczyma Stahlberga.

Gideon Stahlberg

Schack och schackmästare

1952

 

NAJDORF

"Wczesną wiosną 1947 roku gazeta argentyńska "El mundo argentino" opublikowała serię artykułów pod zwracającym uwagę tytułem "Ja jestem przyszłym mistrzem świata". Autor, polsko-argentyński mistrz szachowy Miguel Najdorf w sposób chwalący siebie samego i naiwny przedstawiał swoje pretensje do tronu szachowego, pustego po śmierci Alechina. Najdorf porównywał się w tym artykule do Botwinnika, podkreślając swoją oryginalność i niezależność.

Bez wątpienia był i jest Najdorf jednym z najsilniejszych mistrzów naszych czasów. Jego zdecydowany wzlot na arenie międzynarodowej nastąpił stosunkowo późno, ale już w 1935 roku bronił on na olimpiadzie szachowej barw Polski na trzeciej szachownicy, a dwa lata później zajął w twardej konkurencji trzecie miejsce w Juracie przy 22 uczestnikach. Pomimo innych osiągnięć w mniejszych turniejach międzynarodowych nie należał on do prawdziwej elity przed wybuchem II wojny światowej.

Przymusowy pobyt w Argentynie w czasie wojny był jednym z powodów jego dużych osiągnięć w latach 40-tych. Jego sytuacja przypomina sytuację Bogoljubowa internowanego w Tribergu podczas I-ej wojny światowej.

Już miesiąc po Olimpiadzie podzielił on w turnieju w Buenos Aires 1-2 miejsce z Keresem, wygrywając z Estończykiem bezpośredni pojedynek. W 1941 roku w Mar del Plata został wprawdzie wyprzedzony o 1/2 punktu przez autora tej książki (elegancko powiedziane - F. Przysuski), ale następnie wygrywał jeden turniej za drugim, a w 1946 roku wyruszył do Groningen pełen nadziei na spotkanie z europejską elitą.

Wynik Najdorfa w Groningen przyniósł raczej rozczarowanie. Nie był on stanie konkurować z pierwszą trójka ( Botwinnik, Euwe, Smysłow - F. Przysuski) i jedynie dzięki dobremu finiszowi podzielił z Szabo czwarte miejsce. Jego sensacyjne zwycięstwo nad Botwinnikiem w ostatniej rundzie zwróciło oczywiście na niego uwagę, ale dla znawców było oczywistym, że wielki mistrz rosyjski miał czarny dzień w podwójnym tego słowa znaczeniu i grał znacznie poniżej swojego normalnego poziomu.

Po Groningen Najdorf zwyciężył w silnym turnieju w Pradze Czeskiej, a później triumfował w Hiszpanii i wrócił do Argentyny, gdzie podał do publicznej wiadomości, że jest prawowitym spadkobiercą Alechina. Nie przeszkodziło mu to jednak zakomunikować publiczności, że największe szanse w zbliżającym się turnieju w Mar del Plata oraz w Turnieju Sześciu w Buenos Aires należy przyznać gościowi z Europy, byłemu mistrzowi świata Maxowi Euwe. Ten jednak wypadł w obu tych turniejach blado, a główna walka toczyła się między Najdorfem i mną. W Mar del Plata wygrał Najdorf po dramatycznej ostatniej rundzie o 1/2 punktu, natomiast w Buenos Aires został wyprzedzony przeze mnie o 1,5 punktu i zajął 2. miejsce.

Mar del Plata 1948 przyniósł Najdorfowi połowiczny sukces (po szwedzku - połowiczne rozczarowanie - F. Przysuski); zajął on bowiem 4. miejsce. Również w Saltsjöbaden 1948 przyniosło mu rozczarowanie, ale zrehabilitował się wygrywając w Wenecji kilka miesięcy później. Dwa nierozstrzygnięte mecze z Trifunowiczem i z Finem raczej nie przyniosły mu zaszczytu, ale gdy na wiosnę 1950 roku rozpoczynał się turniej pretendentów w Budapeszcie, miał on nadal grupę zwolenników, którzy w niego wierzyli.

Przed wyjazdem z Argentyny wypowiadał się Najdorf bardzo optymistycznie i twierdził, że wygra w Budapeszcie i zwycięży Botwinnika w meczu o mistrzostwo świata. Po przyjeździe do Budapesztu jego odwaga i optymizm spadły do tego stopnia, ze wyraził obawę, iż zajmie ostatnie miejsce w potwornej konkurencji. Wynik Najdorfa w Budapeszcie nie był godny przyszłego mistrza świata. Nie wygrał ani jednej partii z graczami pierwszej szóstki i tylko bardzo słabo grający z Najdorfem Szabo i Lilienthal umożliwili mu zajęcie 5. miejsca. Bronstein wygrał łatwo z Najdorfem obie partie, a w wielu przypadkach grał Najdorf białymi na remis od pierwszego do ostatniego posunięcia. Dodatkowym powodem przeciętnej gry Najdorfa w Budapeszcie było dobre i surowe kierowanie turniejem.

Najdorf ma od lat nieprzyjemny zwyczaj w czasie gry zasięgać konsultacji u innych mistrzów przy wszelkich możliwych sytuacjach. Takie zachowanie było w Budapeszcie zabronione, co zwiększyło jego niepewność i osłabiło wiarę we własne siły.

Na turnieju w Amsterdamie w tym samym roku pozwalano na wszystkie jego "narady wojenne" i jego bezwstydne analizowanie odłożonych partii konkurentów. Najdorf był bardzo zadowolony z organizacji turnieju w Amsterdamie, był w doskonałym nastroju do walki i wygrał zdecydowanie.

Styl Najdorfa jest oceniany różnie. Jedni uważają go za genialnego mistrza kombinacji i ataku, który pomimo słabej znajomości teorii radzi sobie. Drudzy uważają go za chytrego taktyka, który nie spieszy się, tylko wyczekuje na rozwój wydarzeń. Według mnie Najdorf jest wielkim talentem szachowym i doskonałym znawcą nowoczesnych debiutów. Dzięki energicznym studiom szachowym osiąga tyle, na ile pozwalają mu jego możliwości. W jego grze brakuje jednak tych wielkich klasycznych linii i brakuje oryginalności oraz bogactwa idei, tak charakterystycznych w debiutach Aljechina i Botwinnika. Nie jest on również urodzonym mistrzem ataku i kombinacji jak Anderssen czy Spielmann, ale jeżeli przeciwnik opuści gardę, to otrzyma potężny cios. Najdorf ma wielką zdolność matematyczno - obliczeniową, jeżeli chodzi o szachy. Jego gra nie robi intelektualnego wrażenia, jak partie Laskera, Aljechina i Botwinnika, ale jest on jednym z najbardziej efektywnych graczy dnia dzisiejszego".

 (koniec cytatu ze Stahlberga)

 

Prywatnie Panu powiem, iż fakt braku książki o Najdorfie jest trochę irytujący. O Rubinsteinie napisali Kmoch, Pytel i Korcz, Tartakower nikogo nie potrzebował do pisania, bo sam to b. dobrze robił. Jak to mówił o Ksawerym Flohr "nakormit ruletku i snowa biez dienieg". Nawet Reshevsky ma książkę, a Najdorf, który grał tak długo - nie ma. Tak wiec aż się prosi, żeby ktoś przyjął wyzwanie.

 

© Feliks Przysuski

Tagi: Feliks Przysuski

Podobne wpisy:

Nie możesz komentować tego wpisu