ID #2218

MAT W SZEŚCIU POSUNIĘCIACH

http://szachowavistula.pl/vistula/matw6.htm

 

Ten dzień, który miał mi utkwić na zawsze w pamięci, nie zapowiadał się jakoś szczególnie. Najpierw wizyta w redakcji, kilka telefonów, kilka listów od czytelników, rozmowa z kolegą, który szykował magazyn na koniec tygodnia i bardzo chciał otrzymać jakiś "wystrzałowy" materiał. Obiecałem, że po wizycie w podwarszawskiej miejscowości D. z pewnością przywiozę mu coś interesującego.
Grupę dziennikarzy sportowych zaprosił do kierowanej przez siebie placówki mój dawny znajomy profesor W., ceniony w kręgach polskich i zagranicznych psychiatrów. W szkolnych czasach niejedną noc spędziliśmy na grze w "blitza", później mój przyjaciel był podporą drużyny młodzieżowej pewnego pierwszoligowego klubu, ale w końcu miłość do medycyny zwyciężyła i W. coraz rzadziej pojawiał się w klubie i na turniejach. My, dawni koledzy, czytaliśmy o jego sukcesach zawodowych, o wykładach na renomowanych uczelniach i licznych publikacjach. A teraz W. miał nam zademonstrować swoją nową, rewelacyjną metodę leczenia dolegliwości psychicznych - sportem!
Na teren zamkniętego kompleksu budynków wkraczaliśmy z pewną obawą. Profesor W. przywitał się z nami już w bramie, wszystkim serdecznie ściskał dłonie, a do mnie porozumiewawczo mrugnął; nie zmienił się wcale i przez chwilę zastanawiałem się: czy rzeczywiście upłynęło 25 lat, odkąd przestał pojawiać się w sali przy ul. Grójeckiej.
- Proszę za mną, proszę za mną - wołał profesor. - Nie trzeba się niczego obawiać. Wszystko jest pod kontrolą. Mój personel dyskretnie czuwa, aby nic nie zakłóciło Państwa wizyty w naszej placówce.
Weszliśmy do jednego z pawilonów. Zostawiliśmy okrycia w szatni, po czym profesor W., któremu towarzyszyło kilku milczących młodzieńców, poprowadził nas na piętro. Oniemieliśmy.
W dużej sali odbywał się najwyraźniej ... turniej szachowy. Na kilkunastu stolikach rozstawione były szachy i zegary, przy nich skłonieni w zadumie gracze, wokół sporo kibiców; niektórzy przypatrywali się przebiegowi partii, a inni spierali się po cichu o ocenę szans, analizując pozycje na małych kieszonkowych szachach. Zawodnicy prowadzili zapis, pozycje na szachownicach wskazywały na przyzwoite zaznajomienie z kanonami sztuki szachowej, a pod tablicą, na której wisiała tabela turnieju, siedział przy stoliku człowiek z plakietką "Sędzia Turnieju". Wszystko wyglądało zwyczajnie, chciałoby się powiedzieć, normalnie, gdyby nie fakt, że znajdowaliśmy się na terenie zamkniętej placówki zdrowia psychicznego.
Przez ponad kwadrans nasza grupa śledziła przebieg imprezy, po czym profesor W. zaczął nas gestami zapraszać do wyjścia. Opuściliśmy salę i powędrowaliśmy do małego audytorium. Zajęliśmy miejsca na widowni, a profesor W. stanął przed nami na mównicy. Widać było, że choć stara się maskować uczucia, to jest zadowolony z przebiegu pokazu.
- Byliście Państwo świadkami eksperymentu naukowego, który od kilku lat jest prowadzony w naszym instytucie. Nazywamy go w skrócie "Szachy dla zdrowia". Nasze wyniki nie pozostawiają ani cienia wątpliwości. Gra w szachy ma zdolność niwelowania skutków rozmaitych schorzeń psychicznych. Wśród uczestników turnieju, którego fragment mieliście Państwo możność obserwować, mam przypadki: schizofrenii, depresji maniakalnej, lekkie formy rozdwojenia jaźni, wadliwego ukształtowania osobowości, natręctw oraz fobii.
Nasi pacjenci poddani są szkoleniu szachowemu, precyzyjnie dopasowanemu oczywiście do ich stanu zdrowia, a ponadto biorą udział w turniejach. "Na zewnątrz" wychodzimy na razie tylko za pośrednictwem internetu; to wynalazek jakby stworzony dla nas. Z naszych statystyk wynika, że nasi pacjenci przyjmują o 30 procent leków mniej! A przy tym nie podlegają tak dużym, jak wcześniej, wahaniom nastroju, mają wypełniony czas, są zadowoleni. Mówiąc najprościej - szybciej wracają do zdrowia, a przecież ten cel nam przyświeca. Będę bardzo wdzięczny, jeśli Państwo, specjaliści od spraw sportowych, poinformujecie swoich czytelników o nowej terapii sportem. A teraz bardzo proszę o zadawanie pytań - i profesor uśmiechnął się zachęcająco.
Pierwszy o głos poprosił przedstawiciel "Przeglądu Sportowego", o którym wszyscy wiedzieli, że jest fanatycznym miłośnikiem wszelakiego rodzaju statystyk.
- Jak długo trwa cykl szkoleniowy i jakie kategorie szachowe uzyskują pana podopieczni? - zapytał i wystawił do przodu swój mały magnetofon kasetowy.
- No cóż - odparł profesor. - Proszę pamiętać, że mamy do czynienia z osobami chorymi, niekiedy - bardzo poważnie chorymi. Jednakże po dwóch latach terapii wszyscy nasi podopieczni uzyskują przynajmniej piątą kategorię, jedna trzecia z nich - czwarta kategorię, a najbardziej zdolni i pracowici - trzecią kategorię. Ci ostatni najczęściej są już całkowicie wyleczeni i mogą powrócić do normalnego życia.
- Czy instytut jest dostatecznie zaopatrzony w literaturę szachową? - zapytał redaktor miesięcznika szachowego, licząc najwyraźniej na zdobycie nowego rynku.
- Oczywiście - odpowiedział zadowolony profesor. - Prenumerujemy kilkanaście egzemplarzy trzech miesięczników krajowych, po jednym egzemplarzu kilku zagranicznych periodyków, a nasza biblioteczka posiada kilkadziesiąt tomów i jest na bieżąco zaopatrywana w nowości.
- Czy w eksperymencie uczestniczą kobiety? - zapytała seksowna brunetka, przedstawicielka wysokonakładowego kolorowego magazynu dla pań domu.
Profesor zasępił się.
- W istocie stoimy tu w obliczu pewnego problemu naukowego, z którego rozwiązaniem jeszcze sobie nie poradziliśmy - powiedział. - Otóż nasi instruktorzy nie są w stanie nauczyć naszych pacjentek gry w szachy. Naprawdę się starają i nic. Scrabble udaje się. Młynek też. Nawet brydż, tylko nie szachy. Ale nie ustajemy w wysiłkach, więc jestem optymistą.
- W takim razie nie będę mogła napisać niczego dobrego o pana metodzie - podniesionym głosem powiedziała brunetka. - Ta pana metoda ma wyraźnie seksistowski charakter.
- Nic podobnego, droga pani redaktor - odparował profesor. - Nawiasem mówiąc, wygląda pani ślicznie, gdy się pani złości. Otóż kobiety odgrywają niezmiernie ważną rolę w naszym eksperymencie. Po pierwsze - są świetnymi kibicami. Wyśmienitymi. Po drugie - uczestniczą w analizach rozegranych partii. A ponadto szyją proporczyki, przygotowują tablice turniejowe, prowadzą sekretariat. To znakomicie konsoliduje całą grupę. Może mi pani wierzyć, że w przypadku pacjentek moja metoda jest równie skuteczna jak w przypadku pacjentów; notujemy bardzo zbliżone tempo zdrowienia. W końcu gra w szachy nie jest dla nas celem, ale środkiem. Drogą ku zdrowiu - zakończył profesor i widać było, że gniew młodej pani redaktor topnieje jak zeszłoroczny śnieg.
- Czy naprawdę nie poniósł Pan Profesor ani jednej porażki - zapytał brodaty współpracownik największego stołecznego dziennika, znany z braku szacunku do autorytetów i skłonności do poruszania "trudnych tematów".
- Niestety. W jednym przypadku ponieśliśmy fiasko - powiedział poważnym tonem profesor. - Ale tylko w jednym, więc nie podważa to naszej wiary w słuszność obranej drogi.
Otóż mamy tu wyjątkowo trudnego pacjenta. Musieliśmy go wykluczyć z eksperymentu, bo pod wpływem gry jego stan nie ulegał zakładanej poprawie, a wręcz przeciwnie. Nie potrafił skorzystać ze szkolenia, grał kompromitująco słabo, a przegrywając partię za partią wpadał w gniewny nastrój. Gdy na szachownicy zostawało mu już tylko kilka bierek, a przeciwnikowi niemal cały komplet, wykrzykiwał: "Mat w sześciu posunięciach, mat w sześciu posunięciach" albo "Zabiję króla w sześciu posunięciach". A ponieważ utożsamiał króla nieprzyjacielskich bierek ze swoim partnerem, budziło to określone obawy. Proszę o tym nie pisać, ale musieliśmy niekiedy uciekać się do metod przymusowych, czego od dziesięcioleci staramy się unikać. Ten pacjent uporczywie twierdzi, że w przeszłości był mistrzem szachowym, ale nikt temu nie daje wiary, to z pewnością fragment urojenia, w którym tkwi i z którego nie potrafimy go wyciągnąć. Czy są jeszcze jakieś pytania, a jeśli nie, to zapraszam Państwa na mały bankiecik, bo przecież przed powrotem do Warszawy musicie się Państwo wzmocnić - i profesor uśmiechnął się porozumiewawczo.
Po przyjęciu udaliśmy się do szatni. Tam W. zbliżył się do mnie i cicho powiedział - Nie możesz teraz wyjechać, mamy przecież stare porachunki. Idź do mojego gabinetu na piętrze, mam tam przygotowany stolik z szachami, pogramy "blicyka", jak za starych, dobrych czasów. Wiem, że jesteś na bieżąco z teorią i praktyką, ale nie licz na łatwe zwycięstwo. Mój zastępca docent R. też nieźle gra i często po godzinach organizujemy sobie mały sparring. Jeśli R. spotka cię w gabinecie, powiedz mu, że czekasz na mnie. Przyjdę za kilkanaście minut, gdy tylko odprowadzę twoich kolegów po piórze do biura przepustek.
Łatwo trafiłem do gabinetu mojego przyjaciela. Duży, słabo oświetlony pokój, ściany zastawione regałami z literaturą fachową, a obok biurka - stolik szachowy przygotowany do gry, szachy, zegar i dwa krzesła. Usiadłem odruchowo na jednym z nich i w lustrze, które było zawieszone na przeciwległej ścianie, zobaczyłem własne odbicie. Czas zatoczył koło - tak jak kiedyś oczekiwałem na nadejście szkolnego kolegi, by stoczyć z nim zaciekły bój. W pamięci odtwarzałem sobie jego repertuar debiutowy oraz słabe i silne strony. Jeśli on 1. e2-e4, to oczywiście francuska, jeśli wybierze debiut zamknięty, wtedy zastosuję królewsko-indyjską, ale postaram się nie dopuścić W. do zagrania systemu Sämischa, bo tam zawsze był groźny.
Moje rozważania przerwał dźwięk otwieranych drzwi. W gabinecie pojawił się wysoki w mężczyzna w przykrótkim lekarskim kitlu. - Jestem docent R. - powiedział i wyciągnął umięśnioną rękę. - Szef prosił, żebym dotrzymał panu towarzystwa, pożegnanie pana kolegów przeciągnęło się. Wie pan - powiedział porozumiewawczo - on musi zapisać sobie adres e-mailowy tej ładnej pani redaktor, brunetki. Może zagramy partyjkę? - nieoczekiwanie zapytał.
- Dobrze - odparłem - ale musi pan wiedzieć, że ja zawsze gram serio. Do ostatniego pionka.
R. uśmiechnął się i pokiwał głową. Graliśmy bez zegara. Zastępca mojego przyjaciela okazał się niezbyt wymagającym partnerem. Grał bardzo szybko, a gdy tylko ja zamyślałem się na moment, wstawał od stolika i spacerował po gabinecie.
Łatwo uzyskałem przewagę, zdobyłem jednego pionka, potem drugiego i trzeciego, następnie figurę. Wreszcie, by skrócić walkę, oddałem wieżę, ale mój pionek nieuchronnie osiągał pole przemiany. Po tym, gdy wykonałem czarnymi ruch g3-g2, powstała dość niecodzienna pozycja.
 
Mat w sześć posunięć
 
Podniosłem wzrok, by odszukać partnera, którego znowu nie było przy stoliku, gdy wtem zza moich pleców padło głośne: "Mat w sześciu posunięciach!". Gdzie i kiedy już to słyszałem?
Spojrzałem przed siebie w lustro i zobaczyłem, że mój partner stoi tuż za mną. Miał potargane włosy, oczy błyszczały mu nienaturalnie. Gra natychmiast przestała sprawiać mi przyjemność. - To może ja pójdę poszukać profesora... - powiedziałem cicho i powoli zacząłem podnosić się z krzesła. Nagle poczułem, że dwie dłonie jak stalowe imadła wpiły się w moje ramiona, wciskając mnie w siedzenie.
- Dokąd się wybierasz? Partia jeszcze nie skończona. Zrób ruch - powiedział głośno i niegrzecznie rzekomy docent R., przesuwając jednocześnie zza moich pleców swojego króla.
1. Kb7-c6
Mimo zamętu w głowie starałem skupić się nad pozycją. - O co chodzi, to jakiś koszmar - myślałem - a po za tym tu nie ma żadnego mata. Mój król może nie jest zbyt bezpieczny, ale przecież zaraz dorobię damkę. Na razie trzeba uniknąć mata w jednym ruchu, to proste:
1...Ka5-a6
- Nieźle, nieźle, redaktorku - zachichotał złośliwie mój przeciwnik, i ciągle stojąc za mną, zrobił ruch:
2. b3-b4
po czym wykrzyknął - A teraz mat w czterech!
Ciągłe nie rozumiałem, o co mu chodzi, ale zauważyłem groźbę mata w dwóch posunięciach (3.b5+) i odparowałem ją.
2...b6-b5
Odpowiedź była natychmiastowa:
3. a3-a4
a towarzyszyło temu gromkie - A teraz w trzech!
Groźba 4.a:b5 mat nie pozostawiała mi wiele do wyboru.
3...b5:a4
I znowu przerażający chichot z tyłu, po czym muskularna ręka przesuwa wieżę:
4. Wd7:d5
i wrzask - Zostało dwa!
Nie pozostało mi nic innego, jak dorobić hetmana i czekać na ciąg dalszy:
4...g2-g1H
Odpowiedź była błyskawiczna:
5. Wd5-a5+
a z tyłu okrzyk - Jeden! Musisz bić gońcem, a wtedy mój pionek matuje. Tak jak mówiłeś, gramy do ostatniego pionka - i szaleniec wykonał na szachownicy ostatnie dwa posunięcia:
5...Gd8:a5
6. b4-b5 mat.
 
Mat w sześć posunięć
 
Wpatrywałem się z niedowierzaniem w szachownicę. Co u licha. Jak on zdołał przewidzieć, że ... Wtem rzekomy docent R. wyciągnął z kieszeni kitla rolkę taśmy samoprzylepnej, i zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, z małpią zręcznością oplątał mnie przywiązując do krzesła, że nie mogłem wykonać najmniejszego ruchu. Obserwowałem w lustrze jego zachowanie i byłem coraz bardziej przerażony. Co to wszystko ma znaczyć? To nie może być prawda, przecież ten szaleniec nie potrafi grać w szachy. Gdzie jest mój przyjaciel?
Tymczasem triumfujący przeciwnik z jadowitym uśmiechem stanął przede mną i zaczął monologować.
- Myślałeś, redaktorku, że masz pojęcie o grze. Oni też tak myślą. A przecież to ignoranci. Wszyscy jesteście ignorantami. Niczego nie rozumiecie. Tej niezmierzonej głębi. Nawarstwiających się połączeń. Gdy przesuwam na szachownicy bierki, czuję czystą energię z nich płynącą. Ja kieruję tą energią, w jednym kwadracie szachownicy ją uwalniam, w innym kumuluję albo unicestwiam. Przewidziałem wszystko od początku do samego końca, zupełnie jak Morphy.
- Nieprawda - próbowałem oponować. - Wcale nie musiałem tak grać. Wystarczyłoby, żebym zamiast 1...Ka6 zagrał 1...a6, i mata w sześciu ruchach by nie było.
- Głupcze, zostałbyś zamatowany o ruch wcześniej, z pomocą tego samego pionka "b". Zabiłem króla w sześciu posunięciach, zabiłem króla - radował się szaleniec i gorączkowo zaczął przeszukiwać swoje kieszenie.
- Czego on tam szuka, czyżby miał jakieś niebezpieczne narzędzie? - myślałem. W duchu poprzysiągłem sobie już nigdy nie zasiąść do stolika szachowego, jeśli zdołam wyjść cało z tej opresji. Zamknąłem oczy.
Wtem rozległ się straszny łomot, drzwi do gabinetu zostały wyważone i do wnętrza wtargnęło kilku młodzieńców dowodzonych przez profesora.
- Skrępować go i do izolatki, żeby mu się odechciało - rozkazywał.
Mój niedawny przeciwnik wrzeszczał jak opętany i wyrywał się ze wszystkich sił, ale wkrótce uległ przewadze liczebnej. Skrępowany białym kaftanem i zakneblowany, został wyprowadzony. W tym całym zamieszaniu czarny król przewrócił się na szachownicy. Na szczęście mój przyjaciel już przecinał krępującą mnie taśmę. Odzyskał zwykły spokój i opowiadał:
- Wyobraź sobie, że ten zuchwalec napadł w laboratorium na docenta R., pobił go do nieprzytomności, skrępował i skradł jego fartuch z kartą magnetyczną pozwalającą otwierać wszystkie drzwi. No a później przyszedł tu z tobą grać w szachy - i mój przyjaciel popatrzył na szachownicę. - On miał oczywiście białe. A nie mówiłem, że gra beznadziejnie słabo. Oto, jaki z niego mistrz. Został mu jeden pionek. Ale, ale, twój król się przewrócił. Gdzie jest jego miejsce? No to co, może wreszcie zaczniemy nasz mecz?
Zacząłem tłumaczyć, że mam w redakcji jeszcze wiele pracy, więc chyba będziemy musieli przełożyć spotkanie na kiedy indziej. Przyjaciel odprowadził mnie aż do stacji kolejki dojazdowej. Gdy wagoniki poczęły się zbliżać do peronu, uścisnął mi serdecznie dłoń i powiedział:

- Wpadaj do mnie częściej. U mnie w gabinecie spokój, cisza, nikt nam nie przeszkodzi. Musisz się odegrać, bo z dawnych czasów pamiętam, że w ogólnym bilansie mam kilka oczek do przodu.

 

Tomasz Lissowski

Tagi: felieton

Podobne wpisy:

Nie możesz komentować tego wpisu