Ocena sportowych wyników turnieju warszawskiego, które dla
opinii światowej były często wręcz sensacyjne, jest z wielu
względów trudna i zbyt powierzchowne podejście do zagadnienia
mogłoby ocenę tę wypaczyć. Dotyczy to głównie graczy polskich, ale
częściowo też i zagranicznych matadorów.
Zwycięstwo Gligorića, niewątpliwie jednego z najbardziej
interesujących przedstawicieli młodego pokolenia jest równie
zasłużone, jak nieoczekiwane. Prowadził zdecydowanie od startu do
mety, na 2 rundy przed końcem turnieju miał już zapewnioną pierwszą
nagrodę, grał z niezwykłą pewnością i szybkością. Jedna tylko
partia Gligorića wymagała dogrywki, nie wiedział, co to niedoczas.
Ale jak sam przyznał w wywiadzie, zwycięstwo swe zawdzięcza w dużej
mierze szczęściu. Stał na przegranej z Gadalińskim, miał tylko
remis z Sajtarem i Pytlakowskim. Mimo to na zwycięstwo zasłużył w
zupełności; przyznają to otwarcie najwięksi w tej dziedzinie
"spece" - mistrzowie radzieccy - nazywając młodego Jugosłowianina
"oczeń opasnym igrokiem".
Wszyscy czterej pozostali mistrzowie zagraniczni dzielili II-V
miejsce. I to również jest w tak małym i nierówno obsadzonym
turnieju zjawiskiem wyjątkowo rzadko spotykanym. Obaj mistrzowie
radzieccy zawiedli, wyczerpani ciężkim finałem XV mistrzostw ZSRR.
W szeregu partii pokazali zresztą, jak grywają "normalnie"
demonstrując piękne koncepcje strategiczne i wspaniałą technikę.
Takie partie, jak Bolesławskiego z Pytlakowskim, czy końcówka z
Pachmanem, albo końcówka Smysłowa z Platerem są arcydziełami. Czesi
pokazali twardą, silną, przemyślaną grę, dobrą znajomość teorii i
dość dużą rutynę. Górowali w tym znacznie nad zawodnikami polskimi.
Sajtar, prowadzący przez kilka pierwszych rund, miał tylko w dwu
wypadkach trochę szczęścia (Bolesławski i Pytlakowski), przegrał za
to zupełnie niepotrzebnie do Gligorica. Pachman, oprócz dobrej gry,
był jednak wybrańcem bogów, wygrywając dwie znacznie gorsze, jeżeli
nie beznadziejne partie z Grynfeldem i Śliwą. Wynikami swymi gracze
czescy dowiedli, że zaliczają się dziś do czołowej klasy
europejskiej.
Z Polaków jeden tylko Plater stanął na wysokości zadania.
Sprawił nam miłą niespodziankę, pokonał wszystkich rywali krajowych
i tylko pewnym lukom teoretycznym "zawdzięcza" nieznalezienie się
wśród gości. Wszyscy pozostali zawodnicy polscy nie wytrzymali ani
fizycznie, ani psychicznie tak ciężkiego turnieju. Mistrz Polski
Śliwa w kilku wypadkach pozwalał sobie na b. Lekkomyślne
traktowanie gry, Pytlakowski, najlepiej ze wszystkich przygotowany
teoretycznie, wpadał w chroniczne niedoczasy, które kosztowały go
kilka punktów. Grynfeld, po kilku rundach miał już zupełnie dosyć i
zaczął przegrywać - wygrane partie, Gadaliński po zaciętej walce z
Bolesławskim dopiero w ostatniej rundzie zdołał przerwać serię
porażek.
Pod względem teoretycznym turniej dał mało nowości, były one
zresztą raczej eksperymentami, udającymi się lub nie.
Nasza pierwsza powojenna impreza międzynarodowa przejdzie do
historii szachów, jako jedna z najsensacyjniejszych. Nam dała dużo
doświadczenia i nauki na przyszłość.
Stanisław Gawlikowski
ID #1246
TURNIEJ WARSZAWSKI 1947
Podobne wpisy:
- ALEKSIEJ, BRAT ALECHINA
- ALE MIAŁ SZCZĘŚCIE...
- SUPERMAN? ALLWERMANN!
- ARCYMISTRZ I ŚMIERĆ
- Akademickie Mistrzostwa Polski Open Warszawa 2000
Nie możesz komentować tego wpisu