ID #1476

OSTATNIA RUNDA

     Na tamtej pamiętnej Olimpiadzie Szachowej, która odbywała się w pewnym egzotycznym kraju, nasza męska reprezentacja miała do spełnienia ważną misję. Możecie mnie zapytać - a jaka to niby miała być misja inna od tej, by zająwszy możliwie najwyższą pozycję w tabeli, godnie reprezentować Orła Białego lub, ujmując to inaczej, by podtrzymać sławne tradycje Rubinsteina, Tartakowera, Makarczyka i Śliwy? Więc posłuchajcie!
     Na kilka miesięcy przed Olimpiada do zarządu Związku zgłosił się sekretarz charyzmatycznego biznesmena Bubczyka, tego samego, który od dawna trząsł warszawską giełdą i którego tygodnik "Wprost" klasyfikował przez szereg lat w pierwszej setce najbogatszych Polaków. Co ja mówię, setce? W pierwszej dziesiątce, a nawet w pierwszej piątce! Sekretarz zaprosił naszego prezesa do mazurskiej posiadłości Bubczyka - to było zaproszenie z rodzaju tych nie do odrzucenia. Nawiasem mówiąc, w środowisku od dawna szeptano, że w młodości Bubczyk uzyskał drugą kategorię szachową w pewnym prowincjonalnym klubie, a w dalszym awansie przeszkodził mu bynajmniej nie brak talentu, lecz tylko i wyłącznie miłość do kombinacji - tych giełdowych oczywiście. Jednak faktu tego nie udawało się nikomu sprawdzić, bowiem as giełdy nie udzielał z zasady żadnych wywiadów, a przyjaciele jego młodości milczeli jak zaklęci.
     Prezes pojechał więc na Mazury, a gdy powrócił do biura na Czerniakowskiej i opowiedział o tym, co widział i słyszał, w Związku dosłownie się zagotowało, a gorączka niebawem ogarnęła cały krajowy światek szachowy.
     Otóż Bubczyk przyjął prezesa w swoim gabinecie, wytapetowanym obrazami impresjonistów, i w krótkich żołnierskich słowach złożył mu niezwykłą propozycję. On, Jan Bubczyk, znudził się zarabianiem kolejnych milionów na giełdzie i ogólnie w biznesie. Zamierza spieniężyć swoje udziały i żyć wygodnie, robiąc wszelako coś pożytecznego dla narodu, z przynależności do którego jest oczywiście bardzo dumny. Zamierza zostać sponsorem pewnej dyscypliny sportowej. Wybór jego padł na ... szachy. Przeznaczy miliard złotych ("rozumie mnie pan, prezesie, na więcej mnie nie stać" - mówił popijając Spätlese Huxel rocznik 1985) na rozwój szachów w Polsce w ciągu następnych dziesięciu lat.
     - Jeśli spożytkuje pan te środki we właściwy sposób - powiedział Bubczyk - to wtedy Ukraińcy i Ormianie będą mogli nam naskoczyć... Ale jest jeden warunek... - dodał wbijając wzrokiem prezesa w fotel; nasz szef wspominał później, że nigdy przedtem nie czuł się taki mały i nieważny.
     - Jak to warunek ? - drżącym z emocji głosem spytał prezes.
     Na najbliższej olimpiadzie macie pokazać, że jesteście warci tego, by podać wam pomocną dłoń. Polska drużyna męska musi zająć miejsce nie gorsze od ósmego, a wtedy nasza umowa zaczyna działać.
     Przez całą powrotną drogę z Mazur prezes był w stanie szoku. Wigor odzyskał, gdy jego samochód dotarł w okolice Serocka. Zaczął układać w głowie plan przygotować do olimpiady. Dotarł do biura i natychmiast zarządził nadzwyczajne zebranie prezydium zarządu z udziałem trenerów kadry.
     - Mamy szansę, która nigdy się nie powtórzy - powiedział nasz szef. - Reprezentacja musi stanąć na głowie i przywieźć z olimpiady ósme miejsce. Nie ma żadnego "ale". Jeśli, kapuściane głowy, zawalicie sprawę, to solennie wam obiecuję, że do końca życia, na zajęciach szkolnego klubu na wsi, będziecie uczyć swoich podopiecznych matowania króla dwoma wieżami. Jasne?
     Trenerzy kadry zakasali rękawy. Skończyły się wyprawy reprezentantów na mecze lig regionalnych w Niemczech i "ważne pod względem sportowym" openy w Turcji. Jedno zgrupowanie kadry kończyło się, a zaczynało następne. Kadrowicze rano przebiegali 5 kilometrów po lesie, a następnie przez 8 godzin, z przerwą na obiad i krótką drzemkę, trenowali końcówki oraz z pomocą programu Fritz XXV szukali wzmocnień we wszystkich odmianach gambitu hetmańskiego i obrony sycylijskiej. O godzinie 10 wieczorem wszyscy spali we własnych łóżkach, w zapomnienie poszły karty i ogłupiające surfowanie po internecie.
     To musiało dać efekt. Zaczęła się olimpiada. Po taktycznym remisie na starcie z Botswaną nasza drużyna przez cztery rundy szła w cieniu liderów, bez litości kosząc rywali. Później nastąpiła honorowa porażka z Rosją (niestety Kramnik dojechał...) i po kolejnej serii zwycięstw oraz remisów z silnymi konkurentami znajdowaliśmy się w bardzo wygodnej sytuacji, gdzie zdobycie 3 punktów meczowych gwarantowało nam zajęcie (przynajmniej!) upragnionego ósmego miejsca.
     - Tylko tak dalej, a niebawem wszyscy będziemy chodzili w złotych kapciach - powtarzał nam prezes na przedmeczowych odprawach, do znudzenia analizując wszystkie warianty losowania w decydujących meczach.
     W przedostatniej rundzie graliśmy z Rumunią. Niewygodny przeciwnik, bowiem na olimpijskiej "giełdzie" mówiło się, że wynikiem reprezentacji rumuńskiej zainteresował się sam prezydent tego kraju, obiecując "obciąć jaja" doktorowi Negulescu, prezesowi tamtejszej federacji, w razie złego wyniku. Cele obu drużyn były więc całkowicie sprzeczne, a tymczasem los, a właściwie komputerowy program do kojarzenia par, zetknął obie drużyny ze sobą właśnie w tym krytycznym momencie.
     Nasz arcymistrz Wolny na czwartej desce rozgrywał koncertową partię. Z pomocą subtelnych manewrów doprowadził swego piona do pola przemiany. Większość pojedynków na sąsiednich stołach już się zakończyła, gdy Wolny szykował się do zadania decydującego ciosu.

W. Shinkman

     Uniósł rękę, by pochwycić hetmana i wykonać nim kończącego szacha - mata, lecz wtedy jego wzrok, błądzący po sali (wtedy najlepiej obliczało się mu warianty), przypadkowo natrafił na stojącego przed nim, a więc za plecami zawodnika rumuńskiego, kapitana naszej drużyny Zawiślanego. Ten sprawiał wrażenie spokojnego, lecz arcymistrza Wolnego coś tknęło - dostrzegł, że lewa powieka kapitana drgała w nerwowym tiku. Wolny znał Zawiślanego na wylot; przez wiele lat rywalizowali w krajowych czempionatach, najpierw młodzieżowych, a następnie seniorskich, aż wreszcie któregoś dnia Zawiślany uznał, że żywot zawodowego gracza może i jest pociągający, ale nie gwarantuje wyżywienia gromadki dzieci, w którą z latami obrósł, i przerzucił się na fach trenerski. Wszyscy rywale i znajomi Zawiślanego wiedzieli, że gdy "lata" mu lewa powieka, to oznacza, że czegoś się bardzo obawia, choćby nadal potrafił zachować twarz pokerzysty. Wolny patrzył na swego kapitana, gdy ten nagle wykonał ledwo dostrzegalny gest (brr...) podrzynania gardła, po czym spiesznie odwrócił się i wyszedł z sali.
     Wolny opuścił rękę, przejechał wzrokiem po uradowanej gębie zawodnika rumuńskiego ("z czego ten kretyn się cieszy, przecież zaraz dostanie mata?") i skłoniwszy głowę nad szachownicą, zaczął gorączkowo obliczać wszystkie warianty, oczywiście te związane z sytuacją meczową poza jego własną szachownicą. Nie darmo jego koledzy mówili, że Wolny ma mózg niczym szybki komputer czteroprocesorowy; arcymistrz potrafił jednocześnie rozgrywać na wysokim poziomie rozdanie brydżowe, grać partię w szachy na ślepo i mnożyć w pamięci dyktowane mu liczby trzycyfrowe, nie robiąc ani jednego błędu.
     - O co chodzi Zawiślanemu, dlaczego tak się denerwuje? - rozważał Wolny. - Wszystko idzie zgodnie z planem. Wygrywamy z 2:1 Rumunią, Chiny gromią Słowację, Serbia nie da rady wygrać z Holandią, przecież na trzeciej desce Holender miał hetmana i gońca z trzema pionami przeciwko hetmanowi i trzem pionom, zaraz, zaraz, ale co z Ukrainą?
     Wolny zapomniał o Ukrainie! Widząc uradowane twarze Czechów zrozumiał wszystko w mig. Nieobliczalny Iwanczuk przegrał z Navarą! Czesi uciekają z naszej grupy punktowej, a wtedy wszystkie kalkulacje biorą w łeb, Polacy zostaną podciągnięci do grupy wyższej, a tam już czekają na nas Chińczycy, bo z Rosją graliśmy, a z Izraelem nie pasują kolory. Do licha! Z Chińczykami na pewno nie będzie remisu, porażka 1:3 to najniższy wymiar kary. Żegnajcie 3 punkty meczowe, żegnaj miliardzie złotych z kasy biznesmena Bubczyka na rozwój polskich szachów. Co teraz z nami będzie? Co robić?
     Wpatrzony w bezczelnie uśmiechniętą twarz zawodnika rumuńskiego Wolny zrozumiał, że jego zwycięstwo oznacza krach planu prezesa. Wtem w głowie zaświtała mu myśl. Wykonał początkowe ruchy genialnej, jak mu się wydawało, kombinacji:
1.Kd4!! Kb7 2.Hd5+ Kc8 3.b7+

W. Shinkman

     Wolny miał tu wyliczone, że po koniecznym 3...Kc7 zagra 4.Kc5!!, a wtedy jego rywal będzie zmuszony do odpowiedzi 4...Ga7 i biały król dostanie mata. Eureka!
     W oczekiwaniu na ruch zawodnika rumuńskiego, które to posunięcie w przymusowy sposób miało doprowadzić go do zwycięstwa, a co za tym idzie, do remisu meczowego, Wolny pogrążył się marzeniach. O czym myślał? Myślał o następnych latach swojej kariery, już z wykorzystaniem małej cząstki upragnionego bubczykowego miliarda.
     - Będę mógł zatrudnić na swój własny użytek dobrego rosyjskiego trenera, pojeżdżę po hiszpańskich openach, skończy się ta gonitwa za marnymi honorariami w bałkańskich ligach - kalkulował. - Nareszcie wejdę do pierwszej pięćdziesiątki listy Elo. A skoro tak, to zacznę dostawać zaproszenia na porządne turnieje kołowe. Wtedy okaże się, czy Leko albo Gelfand są ode mnie o wiele lepsi. I czy w ogóle są lepsi...
     Z tych błogich rozważań wyrwał go głos sędziego, który przemawiał po angielsku. Z początku Wolnemu zdawało się, że się przesłyszał - sędzia mówił o coś jego zwycięstwie. Wolny chciał zaprotestować, tłumaczył, że Rumun miał tylko jeden możliwy ruch, po którym król Wolnego szedł na c5 i dostawał mata gońcem. Sędzia powiedział:
     - Sorry, pan wygrał. Pana przeciwnik poddał partię. Proszę podpisać blankiet.
Wolny machinalnie postawił nieczytelny znaczek na zapisie partii i lunatycznym krokiem skierował się do wyjścia. Jak mógł być taki głupi, by zapomnieć, że Rumunom bardziej opłaca się przegrać niż zremisować? Koniec z marzeniami o rosyjskim trenerze i o udziale w turniejach dla światowej elity. Zostaną mu tylko triumfy w lidze portugalskiej i openy po obu stronach Morza Egejskiego.
     Arcymistrz maszerował przez miasto, którego nie znał. Kierowcy samochodów trąbili na niego, przechodnie coś krzyczeli, ale on tego nie słyszał, porażony pyrrusowym zwycięstwem w meczu z Rumunią. Wtem ktoś zawołał go po imieniu. Poznał głos kapitana drużyny Zawiślanego:
     - Nareszcie cię znaleźliśmy! Gdzie ty się podziewasz?! Wracamy do hotelu, trzeba się szykować do ostatniej rundy.
     - To nie ma sensu - wymamrotał Wolny. - Przecież obaj wiemy, że z Chińczykami nie da się ustać. Oni grają jak maszyny. Mamy mecz w plecy jak w banku Millenium...
     - Z jakimi Chińczykami? - wykrzyknął radośnie Zawiślany. - Jutro gramy z Serbią!
     - Wykluczone - zaprotestował Wolny. - Przecież w meczu Serbii z Holandią stał remis....
     - To jest sport, misiu, sport - zarechotał Zawiślany. - Holender nie wygrał końcówki z figurą więcej, grał godzinę na dodawanym czasie i w końcu wpadł pod wiecznego szacha.
     - No dobrze - bronił się Wolny - ale przecież i Serbia jest od nas o wiele mocniejsza! Nie damy rady.
     - Gwarantuję ci, że remis mamy w kieszeni - uspokoił go Zawiślany. - Wiesz, kto u Serbów robi plusy? Prodanović i Bukić. Ale oni dziś mają gwarantowane medale za wyniki indywidualne na swoich szachownicach, więc nie będą ryzykowali strat w meczu z nami, bo serbska federacja nie ma niczego obiecane za wynik drużynowy poza podium, a za medale indywidualne funduje swoim zawodnikom całoroczne stypendia. Nasz wywiad działa, zapewniam cię. Pamiętamy o najdrobniejszym niuansie. Serbowie potrafią liczyć. Capito? Idę o zakład, że Prodanović i Bukić jutro nie zagrają, dadzą pograć rezerwowym. Ale dość już tego gadania, wracajmy, trzeba się dobrze wyspać, przed nami ostatnia runda!

© Tomasz Lissowski

PS.
Pomysł opowiadania pochodzi od p. Eugeniusza Iwanowa, znakomitego kompozytora samomatów z Częstochowy. Wprawdzie nie posiadamy dowodów na umyślne manipulowanie wynikami meczów podczas olimpiady, to jednak wycofywanie w ostatnich rundach tych zawodników, którzy walczą o medale indywidualne, jest na porządku dziennym. Diagram przedstawia samomat W. Shinkmana w 4 posunięciach.

Tagi: ostatnia runda

Podobne wpisy:

Nie możesz komentować tego wpisu