ID #1386

Opowiadał mi Makarczyk ....

"Opowiadał mi Makarczyk ...."

czyli

dyskusja z mm. Romualdem Grąbczewskim
byłym mistrzem Polski, olimpijczykiem

 

     W trakcie przygotowań do wydania książki o Lionelu Kieseritzkym (Tomasz Lissowski i Bartłomiej Macieja, "Zagadka Kieseritzky'ego", Wydawnictwo "DiG", Warszawa 1996) jeden z autorów odbył szereg spotkań z mm. Romualdem Grąbczewskim, efektem czego był obszerny wywiad, poświęcony wielu aspektom szachów. Tekst ten, świadectwo głębokiej erudycji zmarłego przed dwoma tygodniami Mistrza, jego poczucia humoru oraz zmysłu obserwacji, stanowił zawartość rozdziału IX "Zagadki".
      Dziś, pożegnawszy Mistrza na Cmentarzu Powązkowskim (pogrzeb odbył się w poniedziałek 29 sierpnia), przypominamy zapis ciągnącej się przez szereg dni rozmowy sprzed dziesięciu lat.

 

Pytanie: Czy warto analizować partie starych mistrzów?
Są pełne przeoczeń taktycznych i strategicznych,
krąg wariantów debiutowych jest ubogi.
Odkąd zaczyna się prawdziwa "klasyka"?
Od Steinitza? A może od Rubinsteina?

R.G.: Niewykluczone, że ze szkoleniowego punktu widzenia analizowanie starych partii, a z pewnością - wszystkich starych partii - byłoby anachronizmem. Przy kształceniu adeptów gry szachowej demonstrujemy na przykładach praktycznych rozmaite błędy, lecz trudno wykorzystywać partie, w których ilość błędów jest nazbyt już duża.
Nimzowitsch napisał kiedyś: "Teoria to praktyka innych".
Tymczasem 150 lat temu praktyka była bardzo uboga, zarejestrowanych partii niewiele, obieg informacji nieporównanie słabszy. Istniały podręczniki debiutowe ("traktaty"), ale prawie nie było zbiorów partii mistrzowskich, a nade wszystko prawie nie było prasy szachowej (znajdowała się w wieku niemowlęcym), prasy, która dziś, docierając do tysięcy szachistów, upowszechnia dorobek najnowszych turniejów. Ale pojedyncze partie o wartości szkoleniowej można znaleźć już u Ruy Lopeza, Philidora, wiele jest ich u Paula Morphy, są też warte zapamiętania kombinacje i żywe partie u Kieseritzky'ego.
Szczególna pozycja w historii szachów należy się Steinitzowi; był pierwszym, który usystematyzował zgromadzoną wiedzę, dokonał syntezy materiału praktycznego. Pamiętamy, że po wygraniu meczu z Blackburnem na wiele lat odszedł od praktyki, dużo pisał, komentował, budując fundamenty gry pozycyjnej. Słusznie nazywany jest "ojcem współczesnej strategii".
Mówi pan, "partie pełne przeoczeń taktycznych i strategicznych". Zapewne. Byłoby jednak grubym uproszczeniem mierzyć ICH osiągnięcia dzisiejszą miarą. Labourdonnais, Staunton, Anderssen byli kiedyś najlepsi na świecie i nic nie może tego faktu zmienić. Oni byli prekursorami, niektóre ich próby okazały się udane, inne - nie. Następcy mieli ułatwione zadanie, przyswajając sobie rzeczy, które w praktyce poprzedników się sprawdziły, a odrzucając pozostałe.
Obrona 5...Gd6 w gambicie Evansa i kontrgambit 3...b5 w gambicie skoczka, które tak uparcie propagował Kieseritzky, nie wytrzymały próby czasu. Z kolei gambitu nazywanego do dziś jego imieniem (1.e4 e5 2.f4 ef4 3.Sf3 g5 4.h4 g4 5.Se5) sam Kieseritzky nie wymyślił, a jego zasługą było niebywałe, jak na tamte czasy, spopularyzowanie wariantu i bezustanne poszukiwanie nowych w nim możliwości.
     Takich przypadków w historii szachów było więcej. "Blokadowy" wariant obrony Nimzowitscha z szybką wymianą gońca za skoczka na c3 zdarzał się - na wiele lat przed narodzinami arcymistrza z Rygi - już w partiach Anglika Williamsa, z którym Kieseritzky widział się na pierwszym turnieju londyńskim.
     Dlatego pamiętając o zasługach tych szachistów, których partie i analizy nadały pewnym wariantom znane dziś, nowoczesne kształty, warto drobnym drukiem odnotować skromne, lecz też istotne osiągnięcia starych mistrzów.
     Spróbujmy porównać rozwój szachów z rozwojem niektórych dziedzin wiedzy i umiejętności. Prześledźmy, jak bardzo różni się obowiązująca dziś teoria (podkreślam - teoria!) budowy materii, z dziesiątkami najrozmaitszych cząstek o najbardziej dziwnych właściwościach, od starego postulatu o niepodzielności atomu. Tymczasem każda kolejna teoria, kwestionująca poprzednią, a z kolei obalona przez następną, była potrzebna, posuwała do przodu naszą wiedzę o świecie.
     Albo medycyna z epoki przed odkryciami Pasteura, gdy lekarze nie zdawali sobie sprawy z istnienia świata drobnoustrojów. Czy można wyrzucić na śmietnik wszystkie stare podręczniki, przekreślić trud tych wybitnych medyków, którzy podsumowując całą dostępną wówczas wiedzę, dorobek dwudziestu kilku wieków sztuki lekarskiej, dawali w swych dziełach objaśnienia, dziś nie zasługujące na miano naukowych ?!
     Szachy w ich historycznym rozwoju przypominają drabinę o wielu szczeblach, konstrukcję złożoną z wielu kondygnacji. My dziś znajdujemy się na poziomie wyższym, mistrzowie epoki Kieseritzky'ego byli na niższym. Wiadomo było zawsze, że nad każdym poziomem istnieje kolejny, wyższy poziom, ale nikt nie wie, gdzie jest droga, która tam prowadzi. Niektórzy próbują odszukać tą drogę. Robią to po omacku.
     Większość poszukujących posuwa się wzwyż bardzo nieznacznie, grzęznąc w ślepych uliczkach. "Z góry" ich próby wydają się niezdarne, nieporadne. Nieliczni szczęśliwcy, omijając pułapki, w które wpadli inni, wiedzeni przebłyskami geniuszu, osiągają poziom wyższy.
      Długo przebywają tam sami, ale z czasem staje się on dostepny dla wielu. Wszystko, co najlepsze w dorobku poprzedników, zostaje przyswojone, uzyskuje najlepszą możliwą formę. Wtedy rozpoczynają sie poszukiwania kolejnego, wyższego poziomu. I tak bez końca...
      Nie sposób wyobrazić sobie tej konstrukcji bez fundamentów, a są nimi właśnie dzieła mistrzów poprzednich pokoleń. Nie starajmy się podkreślać tego, co im się nie udało, nie uwypuklajmy zbyt nachalnie błędów, lecz zaznaczajmy, co było w ich twórczości nowe i dobre.

 

Pytanie: Czy gra na fory, gra "na ślepo" i Partia Pionów odeszły nieodwołalnie w przeszłość ?

 

R.G.: Gra na fory może być jak najbardziej zalecana, zwłaszcza z początkującymi. Graczowi, który wstępuje dopiero w szranki, pozwala ona zorientować się, jaki dystans oddziela go od gracza wykwalifikowanego i jak ten dystans się zmniejsza: hetman for, wieża, później tylko figura i pionek, wreszcie gra "na równo". Jest to dobry sprawdzian i trochę się dziwię, że podręczniki metodyczne zupełnie zapomniały o tej odmianie gry, a niektórzy wręcz oburzają się na samą myśl o "forach". W przedwojennych warszawskich kawiarniach szachowych gra "na fory" była bardzo popularna. Debiut "pion f7 i posunięcie for" był pełnoprawnym, osobnym rozdziałem w starych podręcznikach debiutowych, że wspomnę chociaż "Bilguera", który przez dziesięciolecia, wciąż unowocześniany, pełnił podobną funkcję, jak jeszcze niedawno jugosłowiańska "Encyklopedia".
      Bogaci warszawscy amatorzy, przyjmujący od graczy z czołówki taki handicap, opłacali innych silnych graczy, by ci analizowali im powstające po kilku posunięciach pozycje. Rozpoczynając grę, mieli nie tylko piona więcej, ale znali również dobry (najlepszy) plan.
     Gra "na ślepo", która kiedyś wzbudzała i nadal wzbudza wielkie emocje, też może być użyteczna, byle nie popadać w przesadę.
     Prowadzenie w pamięci jednej czy dwóch partii, bez szachownicy, a każdy szachista może do tego dojść, jest jak najbardziej wskazane, poszerza wyobraźnię i pomaga lepiej liczyć warianty. Gra na kilkunastu czy kilkudziesięciu szachownicach to już popisy, nie tylko wyczerpujące, ale również, wierzę w to mocno, szkodliwe.
     Alechin po seansie trwającym kilkanaście godzin, gdy ustanawiał rekord świata, został ze sceny zniesiony, bo nie mógł zejść o własnych siłach! Przypomnę, że w dawnym ZSRR gra na ślepo była zakazana, a przecież znalazłoby się tam wielu szachistów, którzy byli w stanie takie pokazy urządzać. Nie twierdzę, że praktykowanie "gry na ślepo" oznacza automatycznie wyrok śmierci, niektórym zawodnikom być może to nie szkodzi; Najdorf, który był rekordzistą świata, przekroczył 80-tkę i krzepko się trzyma. Jak bardzo gra "na ślepo" wyczerpuje, przekonałem się na własnej skórze. Przed laty dawałem seans na 10 szachownicach w Lublinie, gdzie w początkach kariery należałem do klubu "Start". Organizatorzy ogłosili, że po seansie odbędzie się bankiet, na który oczywiście zostałem zaproszony.
     Gdy gra się zakończyła, usiadłem przy stole bankietowym i w pewnym momencie stwiedziłem, że ... przestałem słyszeć. Otaczający mnie ludzie coś mówili, poruszali ustami, lecz do mnie to nie docierało. Wyszedłem na ulicę, wykonując głębokie wdechy i jakieś ćwiczenia gimnastyczne, aż wreszcie stopniowo powróciłem do normalnego stanu.
      Przytoczę jeszcze jeden przykład, który dla mnie jest znamienny. Na turnieju im. PKWN w Lublinie w 1971 roku spotkałem się z rekordzistą gry "na ślepo" (52 partie!) Janosem Fleschem, wtedy jeszcze mistrzem międzynarodowym. W naszej partii Flesch nie stawił mi większego oporu, wygrałem dość szybko, zrobiliśmy niewiele ponad 20 posunięć. Ale nie to mnie zadziwiło.
      Gdy po partii rozpoczęliśmy wspólną analizę, Flesch zaczął pokazywać takie warianty, które mi wcale nie przychodziły do głowy, a niektóre z nich były wręcz nielogiczne! Mówił na przykład: Gdyby zagrał pan tu, to ja wtedy odpowiadam tak, a wtedy pan musi iść tu, na co ja gram tutaj. Chciałem krzyknąć: Ależ ja nic nie muszę. Przecież mam wiele innych, silniejszych kontynuacji.
      Gdy Flesch pokazywał dalej wyniki swoich rozważań, ja zastanawiałem się nad sprzecznością - z jednej strony rekordowy wyczyn pamięci, a z drugiej - niewysoki poziom sportowy i do tego ta niezrozumiale słaba, chciałoby się rzec, dziwaczna analiza pozycji.
      Partia Pionów natomiast winna być traktowana jako ciekawostka. Ustawianie sztucznych pozycji i ćwiczenie się w ich rozgrywaniu całkowicie zmienia szachy, sprawiając, że stają sie inną grą.
      Takich projektów było wiele. Capablanca po przegranym meczu z Alechinem proponował, by przestawić gońca ze skoczkiem. Były pomysły powiększenia szachownicy i dodania nowych figur. Grywano w szachy na powierzchni sferycznej i w przestrzeni trójwymiarowej - takie szachy spodobały się kiedyś Kieseritzky'emu. Względnie nowym wynalazkiem są szachy heksagonalne.
     Można się doszukiwać w Partii Pionów walorów szkoleniowych (miałyby uczyć gry na nierównym materiale; np. pozycje z trzema pionami za figurę nie zdarzają się w partii praktycznej codziennie), ale w istocie oznacza to odejście od przyjętych reguł: ustawiamy sztuczną pozycję, cała teoria idzie do lamusa, zaczynamy tworzyć wszystko od początku. Osobiście nigdy nie spotkałem się z Partią Pionów i dopiero Kieseritzky'emu "zawdzięczam" jej poznanie.

 

Pytanie: Kieseritzky przegrywał, bo był chory, czy też chorował, gdy przegrywał?
Czy długotrwały wysiłek umysłowy szkodzi zdrowiu ?

 

R.G.: Mój duchowy nauczyciel i Mistrz, znakomity gawędziarz Kazimierz Makarczyk mawiał:
Moje nieszczęście polega na tym, że wygrywam tylko z chorymi przeciwnikami. Wygrałem z tym, ale on nie mógł spać poprzedniej nocy, wygrałem z następnym, ten znowu nie mógł jeść i był osłabiony, inny miał gorączkę, tamten cierpiał na ból głowy itd. itd.
     W poszczególnych przypadkach trudno jest rozstrzygnąć, czy mamy do czynienia z niedyspozycją albo prawdziwą chorobą, czy też z przejawami hipochondrii. Bałbym się wyrokować, czy Kieseritzky był słabej kondycji fizycznej (i psychicznej), czy cierpiał na jakieś poważniejsze dolegliwości. Materiał zawarty w jego listach i sprawozdaniach z turniejów jest zbyt skąpy.
     Bez wątpienia sytuacja turniejowa szachisty i jego samopoczucie są ze sobą ściśle powiązane. Mottem niech będzie tu znane powiedzenie Steinitza:
Szachy nie są dla ludzi słabych duchem.
     Przez wiele lat jedynym w naszym kraju miejscem, gdzie można było otrzymać "przepustkę" do atrakcyjnych turniejów krajowych i zagranicznych, był finał Mistrzostw Polski. Szachista, któremu po raz pierwszy udaje się zakwalifikować do finału, jedzie tam zwykle z wielkimi nadziejami. Jeśli na wstępie nie wiedzie mu się, przegra dwie, trzy partie z rzędu, zaczyna się tragedia. Dręczy go bezsenność, braknie apetytu, zachowuje się nerwowo i jeśli nie przełamie szybko fatalnej passy, kończy turniej zupełnie załamany, gra z nim w ostatnich rundach jest czystą formalnością.
     W pierwszych po wojnie Mistrzostwach Polski (Sopot 1946) w gronie 22 zawodników był Balicki z Zamościa. W historii wszystkich turniejów finałowych był on jedynym graczem, który zakończył swój start z zerowym (!) dorobkiem punktowym.
     Po 15 rundach Balicki chodził jak nieprzytomny. Na dwie rundy przed końcem odwiedził w jego pokoju Stanisława Gawlikowskiego, pełniącego funkcję kapitana sportowego. Wychudzony, nerwowo poruszający się, z zapadniętymi oczami, Balicki drżącym głosem zapytał: "Panie Stanisławie, czy jeśli teraz opuszczę turniej i pojadę do domu, czy zostanę dożywotnio zdyskwalifikowany?".
      Gawlikowski ze zrozumieniem odparł: "Niech pan jedzie! Niech pan koniecznie jedzie i jak najprędzej zapomni o tym turnieju, następny powinien być bardziej udany".
      Wracając do drugiej części pytania mogę powiedzieć: długotrwały wysiłek umysłowy nie szkodzi zdrowiu, szkodliwy jest wysiłek nadmierny.
      O grze "na ślepo" już mówiłem. Teraz anegdota o fenomenalnej pamięci młodego Rubinsteina. Opowiadano, że czasem na prośbę kibiców siadał odwrócony tyłem do sali (było to w pomieszczeniu Warszawskiego Towarzystwa Zwolenników Gry Szachowej), a ktoś z obecnych otwierał liczący pareset stron podręcznik Bilguera, odczytując z przypadkowo wybranego miejsca długi wariant. Rubinstein podawał, z jakiej partii wariant pochodzi, jak gra potoczyła się dalej, proponując przy tym własne wzmocnienia: "Moim zdaniem w 18. posunięciu czarne mogły zagrać silniej, co dawało im szanse na obronę, ale wcześniej w 15. posunięciu białe przeoczyły najsilniejszą kontynuację".
      Nie podejmuję się rozstrzygnąć, czy wysiłek związany z pamięciowym opanowaniem teorii debiutów wpłynął na kondycję umysłową Rubinsteina; jak wiemy, ostatnie 30 lat życia spędził on w zamkniętym sanatorium. Ale w męskim gronie żartowano w tym duchu, że "wielki Akiba był okazem zdrowia, dopiero, gdy gmina żydowska postanowiła znaleźć mu żonę i dopięła swego, arcymistrz wpadł w melancholię, która przerodziła się w poważną chorobę".

 

Pytanie: Proszę o kilka refleksji dotyczących stylu gry Kieseritzky'ego, jego rywali i publiczności.

 

R.G.: Analiza partii dowodzi, że Kieseritzky był graczem agresywnym, atakującym. Jednak środki ataku, którymi dysponował on i jemu współczesni, były - z dzisiejszego punktu widzenia - ubogie. Wystarczało, aby jedna ze stron wykonała napad pionami "h" i "g", a już komentatorzy spieszyli z pochwałami, pisząc o lawinie pionów, która wszystko zmiata na swej drodze.
     Rzadkie były przypadki skoordynowanego ataku figurowego, brakowało elastycznych ustawień, które pozwalają np. wykonać uderzenie w centrum, gdy przeciwnik odsłonił się na skrzydle.
     W grze Kieseritzky'ego widać również inną, doprowadzoną do skrajności tendencję, charakterystyczną dla innych graczy tamtej epoki. Mowa o przyjmowaniu wszelkich ofiar, braniu materiału bez ograniczeń, bez umiaru. Wbrew temu, co piszą popularne opracowania, nie było to jednak podyktowane względami "honorowymi", nie brało się stąd, że zaproponowana ofiara miała być swoistym wyzwaniem, które należało podjąć pod groźbą utraty czci. Tok rozumowania gracza był prawdopodobnie taki: "Biorę materiał, bo to prowadzi do ostrej gry, w której ja jestem lepszy". Naruszenie równowagi materialnej miało zatem ujawnić różnicę w poziomie gry.
     Nie znamy niestety sportowej klasy przeciwników Kieseritzky'ego, poza kilkoma wyjątkami są to nazwiska zupełnie nieznane. Należałoby wyjaśnić, czy nie było wśród nich stałych "sponsorów" mistrza, od których nastroju i przychylności zależał jego codzienny zarobek w kawiarni. By "sponsora" zachęcić, czasem mistrz musiał przegrać z nim partię, pochwalić w druku styl wygranej i poszczególne udane manewry. Popatrzmy na poniższą partię:

 
Nardus - Marshall
Paryż, 8 października 1907,
Cafe de la Regence

1.e4 e5 2.Sf3 Sc6 3.Gb5 a6 4.Ge2?! Sf6 5.d3 Gc5 6.O-O O-O 7.Ge3 G:e3 8.fe3 d5 9.ed5 S:d5 10.Hd2 He7 11.c3 Ge6 12.e4 Sf4 13.He3 Wad8 14.Sbd2 Wd7 15.Wad1 Wfd8 16.Sb3 b6 17.Wd2 G:b3 18.ab3 Sa5 19.d4 S:b3 20.S:e5 S:d2 21.W:f4 Sb3 22.W:f7 Hh4 23.Gc4 W:f7 24.G:b3 Wdf8 25.S:f7 W:f7 26.G:f7+ K:f7 (Komentarz Marshalla: "Już zamierzałem się poddać, lecz przypomniawszy sobie znaną pułapkę, zaproponowałem remis, który został wspaniałomyślnie przyjęty przez mojego przeciwnika. Jednocześnie wyraził on chęć kontynuowania partii w analizie, gdzie okazało się, że przegrywam".)

   Wszyscy wiemy, kim był Frank Marshall. Amerykański arcymistrz zdobył mnóstwo nagród w najsilniej obsadzonych turniejach, w tym kilka pierwszych (Cambrigde - Springs 1904, Norymberga 1906), w 1907 roku grał mecz o mistrzostwo świata z Emanuelem Laskerem. A kim był jego przeciwnik ?
     Holenderski malarz L. Nardus był wieloletnim mecenasem Dawida Janowskiego (1868-1927), angażującym znaczne sumy dla organizacji meczów swego podopiecznego m.in. z Marshallem i kilkakrotnie z Laskerem. Nic dziwnego, że Marshall nie chciał "skrzywdzić" hojnego mecenasa i w towarzyskiej, kawiarnianej partii nie grał, jak sądzę, z pełną siłą.
     Bywało, że bogaci amatorzy brali udział w partiach konsultacyjnych, "pomagając" grać znanym mistrzom. Jednym z pierwszych szachistów, jakiego poznałem, był Samuel Elper, przedwojenny bogaty fabrykant, zapamiętały gracz na stawkę. Gdy się spotykaliśmy, mawiał: "Bardzo przepraszam, ale mogę grać tylko po 5 złotych partia. Przed wojną grałem o stawkę 20 razy większą, ale zostałem zrujnowany, nie stać mnie na więcej".
     Kiedyś przeczytałem, że na początku lat 1930-tych Elper uczestniczył w partii konsultacyjnej z Akibą Rubinsteinem, gdy ten, mieszkając już wówczas na stałe w Belgii, przyjechał na występy do Warszawy.
     Zapytałem: "Panie Samuelu, czy to pan grał partię z Rubinsteinem?'
     "Tak" - odparł Elper - "to ja! Oprócz mnie przeciwko arcymistrzowi grali Najdorf i Towbin. Jak dziś pamiętam, w końcówce wieżowej zaproponowałem: A może by wieżą tu?, a Najdorf kiwnął głową i powiedział: Można. I zagraliśmy to moje posunięcie."
     Dodam jeszcze, że Elper finansował całe przedsięwzięcie, o którym w swoim czasie (luty 1931) było w Warszawie głośno.
     Wracając do Kieseritzky'ego: trudno jest porównywać starych mistrzów do współczesnych graczy, różni ich niemal wszystko. W jednym są podobni: gracze zarówno dawnej doby jak i obecnej popełniali błędy!
     Twierdzę, że oczekiwania publiczności szachowej są niezmienne. W gruncie rzeczy publiczność nie czeka na partie ostre, ani na spokojne, nie na kombinacje i nie na subtelne końcówki. Publiczność ma swojego faworyta i jego obserwuje. Wie, że jej ulubieniec gra w określonym stylu i czeka na demonstrację próbek tego stylu. Jednakowym uwielbieniem publiczności cieszyli się będący u szczytu sławy Petrosjan (styl profilaktyczny), Keres, Alechin i Spasski (styl uniwersalny), Botwinnik i Kotow (styl agresywno-pozycyjny) czy Spielmann i Larsen (reprezentanci stylu romantycznego). Oczywiście dla odróżnienia stylu gry potrzebny jest poważny stopień wtajemniczenia, to już "wyższa szkoła jazdy". Dlatego szachy nigdy nie staną się sportem telewizyjnym, o czym mówi Kasparow, nie dorównają futbolowi i tenisowi, bo zrozumienie logiki wydarzeń na boisku czy korcie ("mocny serwis i bieg do siatki") nie wymaga większej wiedzy.

 

Pytanie: Co wynika z dawnych analiz szachowych ?

 

R.G.: Sztuka analizy odzwierciedla stopień zrozumienia gry. Nie można oczekiwać, aby w epoce, w której szachiści zdani byli głównie na własną intuicję, bo nie nadeszła jeszcze era "nowej szkoły" Steinitza, jakość analiz rażąco odbiegała (in plus) od jakości partii.
     Dawne komentarze grzeszyły pseudoliteracką manierą, chwalono ryzykowne, osłabiające wypady, nikt nie rozważał posunięć obronnych, profilaktycznych.
     Zwraca uwagę ich lakoniczność; często wskazana jest jakaś kontynuacja, nie wsparta żadnym wariantem, nawet 3 - 4 posunięciowym. Nie są odnotowane krytyczne momenty gry, wielokrotnie zmienia się ocena sytuacji na szachownicy, od wygranej do przegranej, tymczasem komentator milczy. Może jest bezradny, a może tylko słabo zna się na rzeczy...
     W jednej z partii pada stwierdzenie, że partia rosyjska jest słabszym otwarciem, lecz nie ma choćby próby uzasadnienia, że np. "czarne nie powinny kontratakować w drugim posunięciu" albo że "w głównym wariancie białe uzyskują przewagę przestrzeni".
    Odbiegając od tematu powiem, że ten sam błąd popełnił pół wieku później sam Steinitz, grzeszący niekiedy, jak przystało na Wielkiego Nauczyciela, dogmatyzmem sądów.
     W Norymberdze w 1896 roku Tarrasch (białe) z Charouskiem rozegrali wariant: 1.d4 d6 2.e4 Sf6 3.Sc3 g6 4.f4 Gg7 5.Sf3 O-O 6.Ge2. Młody Węgier, debiutujący w wielkiej imprezie, zagrał słabo 6...d5 (dziś wiemy, że właściwe jest 6...c5 albo 6...c6) i został rozgromiony: 7.e5 Se8 8.Ge3 e6 9.h4! Sc6 10.h5 Se7 11.g4 f5 12.hg6 S:g6 13.Gd3 h6 14.g5 Kh7 15.He2 Wh8 16.Hg2 c5 17.gh6 1:0.
     Gdy po partii Charousek zapytał partnera: Gdzie popełniłem decydujący błąd?, stojący obok Steinitz zauważył: Jeśli wybiera się taki podejrzany debiut, nie trzeba zrobić błędu, by przegrać partię. Minęło dalszych kilkadziesiąt lat i "podejrzany debiut" zaczął się pojawiać nawet w meczach o mistrzostwo świata. Dlatego, gdy zamierzamy "pogrzebać" jakiś debiut lub wariant, warto ubezpieczyć się stwierdzeniem: "Przy dzisiejszym stanie teorii wariant jest niewygodny dla białych (albo - dla czarnych)".
     Zobaczmy, jak ogromnie rozwinęła się teoria debiutów. Ciekawe, że w każdej epoce byli szachiści, czasem o wysokich kwalifikacjach, którzy twierdzili z całą powagą, że szachy zmierzają ku katastrofie, że nastąpiła hipertrofia teorii i że skończyły się czasy prawdziwej, oryginalnej twórczości.
     Mistrz rumuński Adolf Albin (1848-1920) ubolewał: Kiedyś szachowa teoria wlokła się jak dyliżans, teraz mknie z prędkością światła. I dalej :
     Rzućmy okiem na pracownię współczesnego szachisty nowej szkoły. Znajdziemy tam analizy teoretycznych partii z najrozmaitszymi wariantami, których liczba osiąga rozmiary niemal wieży Eiffla. Jest ich conajmniej 18 tysięcy. Wskutek wkuwania tej teorii szachista, jeśli nie ma wrodzonego talentu, nieuchronnie popada w szablon i traci wszelki samodzielny osąd.
     Niewykluczone, że jego siła rośnie, lecz będzie to siła sztuczna; gracz ten przypominać będzie malarza - kopistę, który potrafi, mieszając farby na palecie, tworzyć kolory, lecz nie potrafi nadać obrazowi należytego tonu; nie będzie umiał oceniać położenia, co jest dostępne tylko dla prawdziwego geniusza. "Die Presse", Wiedeń, 1891.
Pamiętam, jak Stefan Witkowski wrócił w 1955 roku z turnieju w Jugosławii, przywożąc ze sobą bardzo grubą książkę o obronie Gruenfelda, autorstwa bodaj Trifunovica. W Warszawie oglądaliśmy to dzieło z nabożeństwem i obawą. Wtedy Izaak Grynfeld, nasz olimpijczyk z Helsinek 1952, złapał się za głowę i rzekł:
     Patrzcie, do czego doszło. Gdzie tu jest miejsce dla samodzielnej twórczości? Kazałbym spalić wszystkie podręczniki debiutowe, niech ukazują się miesięczniki, niech będzie wolno drukować tylko najciekawsze partie z turniejów, bez żadnych artykułów teoretycznych.
     Lawinowy rozwój teorii debiutowej sprawia, że korzystając z partii Kieseritzky'ego nie zdołamy zbudować kompletnego repertuaru debiutowego. Jeśli w starych partiach są użyteczne idee, to znajdziemy je również w partiach nowszych, w postaci znacznie doskonalszej. W komentarzach do jednej z partii Kieseritzky - Buckle dostrzegłem uwagę, która zachowała aktualność do dziś. Autor pisał, że :
     Silniejszy gracz nie powinien szukać wymian, lecz ich unikać. Powinien dążyć do pozycji złożonych, w której słabszy przeciwnik nie zdoła na czas znaleźć obronnego posunięcia i w końcu padnie ofiarą kombinacji.
      Słuszna myśl! Kiedyś na turnieju w Eksjo (Szwecja) spotkałem przedwojenną sławę, jednego z "trzech szwedzkich muszkieterów" - Stahlberg, Lundin, Stolz. Wiedziałem doskonale, że weteran nie może wytrzymać 5-godzinnej walki. Co zatem robię? Gram bez pretensji debiut, nic nie wymieniam, spokojnie manewruję. W 5. godzinie gry otwieram pozycję i wygrywam bez kłopotu.
     Teraz dowiaduję się, że zastosowana przeze mnie metoda nie była odkryciem, o czym upewnia dodatkowo poniższy cytat z książki A. Kotowa:
     Jak trudno jest grać z młodzieżą! Siadając do szachownicy naprzeciwko siwiejącego arcymistrza, najbardziej sprytni z młodych mistrzów kopiują następujący, może nie najbardziej pociągający, lecz bardzo skuteczny, plan. Początkowe posunięcia wykonuja dowolne, nie dopuszczając do starcia. Mijają 3 godziny w spokojnej walce manewrowej. Lecz arcymistrz mimo wszystko się zmęczy. Doczekawszy się właściwego momentu, młody mistrz przechodzi do rozstrzygających działań. Już czas - przeciwnik "dojrzał", jego mózg nie jest w stanie pracować dokładnie.
     Gra zaostrza się, co wymaga dokładnych obliczeń, lecz arcymistrz temu nie podoła, w jego mózgu "przeskakują kółeczka". W rezultacie nieuchronny jest błąd i nieodwracalna zguba w niedoczasie. "Aleksandr Kotow", Moskwa 1984.
      Czytam wspomnienia Bronsteina po nieudanym występie w turnieju międzystrefowym. Arcymistrz prawie szlocha, że przeciwnicy grają z nim na remis, że za nic nie może wygrać partii czarnymi. Lecz sam Bronstein, by zmusić przeciwnika do obosiecznej gry, nie stosuje ostrych wariantów, nie chce nadmiernie ryzykować. Narzeka, że przeciwnik zamiast agresywnego Gg5 (na to Bronstein jest doskonale przygotowany!) gra spokojne Ge3 i bez trudu doprowadza partię do nierozegranej.
      Cóż, niektórzy szachiści znają tajemnicę sportowej długowieczności, lecz nikt nie ma patentu na wieczność, i choć trudno z tym się pogodzić, świetność każdego Mistrza kiedyś się kończy, przychodzą po nim młodsi i lepsi, pozostawiając poprzednikom miejsce tylko na stronnicach książek...
      Lionel Kieseritzky, choć nie był koryfeuszem, należał przecież do czołówki swojej epoki. Jego zmagania z przeciwnikami przy szachownicy (a może i z własnymi dolegliwościami), odważna gra, zarówno w ataku jak i w obronie, zasługują na uwagę i uznanie. Dlatego nie dziwi mnie zainteresowanie jego osobą i twórczością.


 

Romuald Grąbczewski (ur. 1932-2005) - mistrz międzynarodowy FIDE (1972), 14-krotny finalista mistrzostw Polski seniorów, Mistrz Polski 1968, uczestnik Olimpiady Szachowej w Lugano (1968), 10-krotny zdobywca tytułu Drużynowego Mistrza Polski w zespole klubowym "Maratonu" Warszawa, trener, autor opracowań "Końcówki pionowe" i "Końcówki wieżowe".

Tagi: Romuald Grąbczewski

Podobne wpisy:

Nie możesz komentować tego wpisu